piątek, 11 lipca 2014

Przerwa w dostawie Internetu

A w czasie tej przerwy naprawdę wiele się działo. Ale zacznijmy od początku.

Opuszczona irokeska wioska
Celem naszej podróży do London była wizyta w rekonstrukcji wioski irokeskiej Ska- nah-doth, która znajduje się jakieś 25 km od miejsca w którym się zatrzymaliśmy. Pożyczyliśmy rowery od naszego hosta Paula. Zanim wyruszyliśmy sprawdził w nich wszystko, co sprawdzić się dało, napompował koła, naoliwił łańcuchy, podokręcał śrubki, a i tak wnosząc po stanie ich zachowania można mniemać, że ostatnio używały ich chyba dinozaury, ewentualnie Pan Bóg tworząc świat przejeżdżał się nimi, żeby obejrzeć swoje dzieło. W każdym razie już pewien czas minął odkąd ktoś ich ostatnio dosiadał. Mimo bardzo obolałej tylnej części ciała i kilku zadrapań dotarliśmy w końcu do celu naszej podróży.
Najpierw chciały nas zeżreć komary, przywykłam do ich towarzystwa, zazwyczaj nie mają do mnie interesu, całą swą uwagę skupiają na Maćku, ale te w Ska-nah-doth były wyjątkowo wyposzczone i dosłownie chciały nas zeżreć. Najwyraźniej rzadko pojawia się tam świeża krew i biedne stworzonka muszą korzystać z każdej okazji by się napić.
Wioska w pewnym sensie nas zawiodła, bowiem nie znaleźliśmy w niej wiernej rekonstrukcji, ani możliwości prześledzenia życia codziennego Irokezów. Ale to widzieliśmy już wczoraj. Tutaj natomiast mieliśmy możliwość zobaczyć jak wygląda opuszczona irokeska wioska. Rekonstrukcja nie była do końca wierna prawdzie historycznej, ale jak wspomniał prof. Engelbrecht źródła pisane bardzo niewiele mówią o wyglądzie tych wiosek, a raczej o sposobie życia miejscowych.
Zresztą nasze "przenikliwe" obserwacje możecie prześledzić na filmie:




Jam session w środku lasu
Przyjaciel naszego hosta - Raymond, zaproponował, że podrzuci nas do granicy miasta, aby było nam łatwiej złapać stopa. Przystaliśmy na to, bo w przeciwnym wypadku musielibyśmy dreptać z naszymi plecakami ładnych parę kilometrów. Ale tak od słowa do słowa i... dowiózł nas do domu kolejnego hosta - do Black Sheep Farm (2h drogi od London) - gdzie spotkaliśmy najgrubszego kota świata, ale cóż, w Kanadzie wszystko jest duże - zaczęliśmy się już przyzwyczajać - jego imię to Ciap-Ciap. okazało się, że Black Sheep Farm to jeszcze nie jest nasz cel, więc włożyliśmy plecaki, płaszcze i poczłapaliśmy jakąś dróżką do lasu, gdzie stoi dom naszych gospodarzy. Dom zbudowany rękami Johna - ojca Mishy (naszego hosta) jest niezwykle przytulny, otacza go las. W lesie na kłodach rosną grzyby - shitaki - których uprawą zajmuje się rodzina. Farmerstwo to nie jedyne zajęcie tych pracowitych ludzi. John jest tez dziennikarzem, pisze też książki o... stodołach, ich architektura na terenie Ameryki Północnej jest przecież dość osobliwa, ma te przedsiębiorstwo, które takie budynki stawia. Jego żona, Liliann, jest artystką - malarką, ale zajmuje się różnego rodzaju sztuką, a także perfekcyjną panią domu. Oprócz Mishy mieszka tam również jego dziewczyna - Britney, która przygotowała nam wszystkim pyszny obiad - makaron z pesto i duszonymi  shitaki. Dom jest też pełen zwierząt, dwa koty, imię jednego z nich to Trouble! (Ola Mazur - kot wprost dla Ciebie:)) A na werandę przylatują kolibry!
Wieczorem zeszli się sąsiedzi i zaczęło się jam session -  świetny czas - śpiewając Katiuszę stałam się rosyjskim native speakerem :P. Zabawa była przednia, atmosfera domowa, mnogość instrumentów mnie zachwyciła.
Britney i Luna (to jest najwyraźniej owa Black Sheep)

Koliberek chłeptający syrop

Odrzutowy lis z filcu


Kolejny dzień to podróż do Owen Sound - tam odwiedziliśmy miejscu o którym dowiedzieliśmy się od Liliann - Native Cultural Resource Centre. Porozmawialiśmy z panią Renee Abram, któa jest dyrektorem tego miejsca, dowiedzieliśmy się nieco o działalności tego miejsca, o okolicznych wydarzeniach kulturalnych. Opowiedzieliśmy nieco o naszej podróży. Przyszliśmy tam zresztą z ogromnymi plecakami, więc ciężko by było o tej podróży nie wspomnieć. Renee na koniec naszego spotkania wcisnęła nam do ręki po maleńkiej paczuszce tabaki, powiedziała przy tym, że jeśli jakiekolwiek kłopoty spotkamy na naszej drodze to możemy to spalić, a unoszący się do góry dym będzie naszą modlitwą do Stwórcy. Bardzo wzruszył mnie ten gest i wyobraziłam sobie sytuacje, gdy będę w jakichś tarapatach ten mały prezent pomoże mi się z nich wydostać.

Autostop bez kciuka
Niech mi ktoś jeszcze powie, że autostop gdzieś nie działa to roześmieję mu się w twarz. Zwłaszcza jeśli ktoś mi to powie o Kanadzie. Kanadyjczycy to chyba najbardziej pomocny i serdeczny naród pod słońcem, czy może raczej mieszanka narodowościowa. Chcieliśmy się dostać do granicy miasta więc wędrowaliśmy z naszym dobytkiem w odpowiednim kierunku. wtem zatrzymało się jedno auto a pan za kierownicą zaproponował, że nas podwiezie w kierunku do którego zmierzaliśmy. Miał być nocleg na dziko, ale w drodze Norm zaproponował nam nocleg w swym cottage. Domek ten stoi na terenie rezerwatu Sageene. Indianie dzierżawią tam ziemię pod budowę i obydwie strony są zadowolone z tego interesu.
Zgodziliśmy się na propozycję i to była jedna z lepszych dotychczas decyzji w naszej podróży. Norm troszczył się o nas jak o własne dzieci, przygotowywaliśmy wspólnie przepyszne posiłki, rano mieliśmy gotowe śniadanie. Domek jest zresztą  uroczy, a w pokoju nad głową wisiała skóra niedźwiedzia. Łóżko i mój śpiwór od Yetiego stanowiły tak fantastyczną konfigurację, że nie sposób było rano wstać, mimo, że dzień zapowiadał się piękny i słoneczny.
Norm użyczył nam swojego wózka golfowego, byśmy pozwiedzali okolicę z kubkiem soku w dłoni, a później swego canoe, którym płynęłam po raz pierwszy.



Piękne przeżycia, możliwość kontaktu z naturą kanadyjską, która jest niezwykle zróżnicowana i wkrada się wszędzie, a także przenikliwy spokój jaki ogarniał nas takiej sytuacji, to uczucia nie do opisania.
Mój nowy image

Piknik w Owen Sound

Podczas wycieczki wózkiem golfowym też znaleźliśmy swój opuszczony autobus.

Świat z perspektywy bobra

Tyle radości!

W Yetim pod niedźwiedziem - niezła konfiguracja
Osobliwe obrazy w chatce Norma.

Podejrzliwy wzrok Lucy pies Norma

Niepozowane zdjęcie na terenie Cape Croker IR

W drodze do Cape Croker Park

Reklama wydziału  na skarpie Niagary

Z widokiem na Georgian's Bay

Z naszym przypadkowo spotkanym, najlepszym pod słońcem hostem - Normem

Wilmer Nadjiwon - rzeźbiarz z plemienia Ojibwa

Badania nad Cape Croker Indian Reserve
Poszukiwanie turystyki o charakterze kulturowym w tym regionie okazało się niełatwe, gdyż cała turystyka skupia się na przyrodzie zdominowanej przez rzeźbę i przez skarpę Niagary. Widoki są tu zjawiskowe. Ale  z samej turystyki kulturowej wiemy tylko, że odbywa się tu Pow Wow w sierpniu i że na terenie Rezerwatu urodził się pewien rzeźbiarz Wilmer Nadjiwon, dziś już 91-letni. Otrzymaliśmy jego adres. Okazało się, że obecnie mieszka w Tobermory (sam północny kraniec półwyspu).Uznaliśmy, że warto byłoby z tym panem porozmawiać i już następnego dnia spakowaliśmy część naszych gratów to jednego plecaka, wzięliśmy namiot, trochę prowiantu i ruszyliśmy. Norm podrzucił nas do miejsca z którego mieliśmy już prosta drogę do Tobermory. Wysiedliśmy, rozejrzeliśmy się dookoła, patrzymy, a tu ktoś struga rzeźbę. Po chwili rozmowy okazało się, że trafiliśmy właśnie na pana Wilimera i gdybyśmy nie zdecydowali się tu na chwilę rozmowy, to w Tobermory pomacalibyśmy tylko klamkę.

Kanadyjska Jura
Plany zmieniły nam się po raz kolejny, gdy z drogi zgarnął nas chłopak, który umówił się ze swoimi kolegami w Parku Narodowym Bruce Penisula na jednonocny kamping. Tym sposobem wjechaliśmy za darmo, znów trochę przypadkiem do Parku Narodowego i znaleźliśmy dzięki gościnności chłopaków z Afganistanu miejsce na rozbicie namiotu. Jak widać szczęście nam dopisuje. Jedyną niedogodnością był ulewny deszcz, który skąpał nasz namiot w nocy, ale okazało się, że jest on całkiem dobry i raczej nieprzemakalny. Nasi Afgańczycy mieli namiot, który nie miał podłogi a ściany składały się z moskitiery, w związku z tym, słyszałam przez sen, jak szybciutko się z nim zwinęli, a o świcie na tej parceli stał tylko nasz maleńki namiocik (podczas gdy wszyscy zabudowują te kamipingi milionem namiotów i zastawiają samochodami, w porównaniu z nimi byliśmy jak pustelnicy).
Zanim jednak poszliśmy spać wybraliśmy się na spacer po okolicy, gdyby było ciut cieplej to ponurkowałabym w jaskiniach, niestety  warunki nie pozwalały choć nie brakowało śmiałków do nurkowania, czy skakania ze skarp. Na jednym z klifów natknęliśmy się na przemiłą parę (chyba nie ma tu ludzi niemiłych) Marty'ego i Richie, którzy poczęstowali nas wiśniami, a dowiedziawszy się o celu podróży zaprosili na kolację i w zasadzie prywatny koncert, bowiem Marty jest muzykiem i gra kanadyjski folk w zespole Miles Fault.



Nazajutrz wróciliśmy do naszego domku w Sauble Beach, spakowaliśmy manatki, wzięliśmy canoe i popłynęliśmy na plażę, aby zażyć orzeźwiającej kąpieli w jeziorze Huron, porzucać się na falę i poudawać topielca. A rano w ulewnym deszczu, który nie opuszczał nas niemal przez cały dzień ruszyliśmy w drogę.
Może jestem trochę roztrzepana

Trampki obieżyświaty.

Kto by chciał popływać? ;)

Wieeelki Żółw z plemienia Delawarów.

Saint Marie among Hurons
Gdy wieczorem dotarliśmy do Midland nie mieliśmy gdzie spać, a więc poszliśmy do kościoła. Martyr's Shrine to główne centrum pielgrzymkowe Ontario. Kościół jest zbudowany w taki sposób, by wnętrze architektonicznie nawiązywało do motywów indiańskich, do domów z kory, czy kształtu canoe. Modliliśmy się tam aż do zamknięcia i wtedy zagadaliśmy pana klucznika, że szukamy noclegu, dzięki uprzejmości księdza znalazło się dla nas miejsce w domu pielgrzyma. Nie ukrywam, że nie mieliśmy najmniejszej ochoty spać w tym deszczu i zimnie w namiocie i nasze prośby zostały wysłuchane. Gdy rano po mszy poszliśmy oddać kluczyk, ksiądz pożyczył nam jeszcze darmowe wejściówki do Saint Marie among Hurons - rekonstrukcji misji Jezuickiej, która znajduje się po drugiej stronie ulicy. W dość ekspresowym tempie zwiedzanie zajęło nam 5h, a z chęcią spędziłabym tam cały dzień. Turystom oferuje się mnóstwo atrakcji, które robią wrażenie, na terenie rezerwatu działają rekonstruktorzy, którzy bardzo wczuwają się w swą rolę.
Indiańska święta

Darmowe wejściówki do skansenu.

Kolęda Huronów i przedstawienie Trzech Króli.

Uczta

Wiśnioki

Dama ze skunksem

Przyodziani w niedźwiedzie skóry

Blodynianka z lisem polarnym

Zadymione wnętrze długiego domu.
Gdy wyszliśmy zrobiło się dość późno, bo prawie 16, a mieliśmy do przejechania jeszcze 170 km!
Żaden problem! Scott, który nas wiózł, miał jechać z nami tylko 40 km a pojechał z nami do celu i jeszcze zaprosił nas na obiad. W samolocie oglądałam film "Yes man" z Jimem Carrey, o tamtej pory staram się przyjmować otwarcie co mi życie oferuje. 
W Peterborough zostaliśmy serdecznie przyjęci przez Myriam i jej męża, a także przeuroczą pięcioletnią córeczkę. 
Jest to miejsce gdzie wreszcie udało nam się zaczerpnąć trochę internetu. 
Podróżowaliśmy dziś do Rezerwatu Hiawatha i do Serpent Mound, tam poznaliśmy się z lokalnymi artystami, a zabrał nas w to miejsce pan imieniem Brian. 77-letni pan rodem z Anglii, który część życia spędził w Australii, służył też niegdyś w Siłach Powietrznych. Podwiózł nas na miejsce i się pożegnaliśmy, a po jakimś czasie, wrócił, tknięty wyrzutami sumienia, że nie postawił nam obiadu?! :P
Jak nie kochać Kanadyjczyków?! Może mają mnie tu za jakąś bardzo uboga istotkę i poniekąd mają rację, ale ta serdeczność jest niebywała. Zastanawiam się, jak można to przedstawić na totemie. Może jakieś podpowiedzi?
Jutro ruszamy na Algonquin Provincial Park, w najbliższym czasie znów będą problemy z zasięgiem.
Śluza dla małych łodzi, Kanada ma bardzo dobrą komunikację rzeczno-jeziorną

Plan dotychczasowej trasy - nie uwzględniający jeszcze Peterborough

1 komentarz:

  1. Dobrzy ludzie na drodze to podstawa :D
    Kurcze, tyle niespodziewanych rzeczy Wam się przytrafiło, super :) widać, że jesteście pod najlepsza opieką :)

    OdpowiedzUsuń