niedziela, 20 lipca 2014

Wody nam tutaj nie brakuje!

 Nie da się ukryć! Cały czas trzymamy się w pobliżu Wielkich Jezior Ameryki - największych słodkowodnych zbiorników wody w stanie ciekłym. Choć przemierzyliśmy już około 3 tys. km to Jeziora cały czas są blisko nas, wody nie brak, a wredne wielkie mewy cały czas krzyczą nam do uszu. Doszliśmy do jednego dziwacznego wniosku (tzn. pewnie nie jednego, ale ten jest jednym z dziwniejszych): wszystkie ptaki tutaj brzmią jakby były jakieś elektryczne - strasznie to dziwaczne, ale mają dźwięki jak jakieś strzelanki komputerowe sprzed lat  - jeśli pamiętacie takie osobliwe tiuuuu.... - wiadomo, że różnie tu one śpiewają, ale wszystkie te dźwięki są albo jak dzwonki, albo jakby były jakoś przetworzone, przemiksowane na komputerze.

Gdy opuściliśmy Sudbury postopowaliśmy w kierunku Thessalon - ta europejsko brzmiąca  nazwa wzięła się być może z nadmorskiego (czy raczej nadjeziornego położenia). Ujechaliśmy 20 km i utknęliśmy. Podczas dwugodzinnego oczekiwania znalazłam w rowie rejestrację z Ontario na pamiątkę. Po tym czasie, ktoś, kto nas minął, zawrócił po nas, wysiadł i zapytał: "Jesteś Angelika?" - "Tak, a skąd wiesz?" - "Jestem Tom i to ja was dziś u siebie goszczę." I w taki oto sposób poznaliśmy naszego kolejnego couchsurfera. Przemiłego, dojrzałego, ciekawego pana, obdarzonego artystyczną duszą - utalentowanego fotografa, dziś już na emeryturze. Ma bardzo ciekawy dom, jest melomanem, lubi gdy jego dom jest pełen nie tylko muzyki, ale i muzyków. Mnóstwo w nim instrumentów, studio nagraniowe, motocykl, rowery, winyle na suficie. Jest też właścicielem niedziałającego już dziś kościoła, gdzie zwykł urządzać koncerty różnych artystów, których ceni. O roku jednak już tego nie robi, bo wioska po prostu wymiera. Obecnie mieszka w niej 1400 mieszkańców, a podobno przed laty mieszkało 9 tys. - zastanawiam się gdzie, bo nie widziałam tylu domów, które by ich zmieściły, chyba, że zostały wyburzone. Zwiedziliśmy miasteczko dwukrotnie - raz Tomem samochodem, a raz na rowerze. Odkryliśmy cmentarzysko samochodów, którym ja osobiście byłam zafascynowana.


Tom i jego dziewczęta podczas obiadku.

Kura, która zostawiła sobie co nieco na później.

Jedna z opcji na organach w kościele Toma - grają wtedy moim głosem.

Na mostku prowadzącym na wyspę.

Porosty, które na północy są podobno pożywieniem karibu

Motocykl Toma

Imponujący winylowy sufit.

Kościół, który Tom przed 7 laty zakupił razem z domkiem.

Huron Lake wieczorową porą.

Piękny Pontiac bez podłogi

Co jeden to piękniejszy!


Przyczajony



Rocky Mountains w Ontario

"Dary losu - zachód słońca nad jeziorem w zwykłe dni"

Artystyczny i kolorowy omlet jaki przyrządziłam wspólnie z hostem. Składniki: jajka, szczypaiorek, imbir, bazylia, oregano, mięta, jeszcze trochę szczypiorku i całe szczypiorki czosnkowe (takie spiralnki).

"Like a hobo"
Aby być prawdziwym hobo, mamy chyba za duże plecaki, poza tym używanie komputera w podróży też jest niewskazane. Jesteśmy więc takimi semihobo. Ale długo nie zatrzymujemy się w jednym miejscu. Od Toma ruszyliśmy zaraz po śniadaniu. Pierwszy stop po 5 minutach - tak to ja mogę podróżować! Zatrzymał się chłopak z Kenii, na imię mu było Ali, okazał się gadułą nie z tej ziemi i bardzo dobrze, cały czas mieliśmy o czym rozmawiać. Postój w Sault Sante Marie i dalsza droga. Ali jechał do Winnipegu i chciał dać mi prowadzić (chłopak jest jednak bardzo odważny), aby sam mógł trochę odpocząć. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na nocleg w Parku Prowincjonalnym Lake Superior w Okolicach Agawa Rock - skały na której znajdują się piktogramy kultury Ojibwa, liczące sobie nie tak znowu wiele, bo jakieś 200-500 lat. Wstęp na nie, jest bezpłatny, trzeba jednak dojść drogą dość skomplikowaną, bardzo kamienistą do wybrzeża. Woleliśmy to robić bez naszych potężnych plecaków, żeby nie połamać sobie nóg, więc wyjęliśmy z nich całe jedzenie, założyliśmy pokrowce, przykryliśmy moim cudownym żółwim płaszczem i gałęziami i ruszyliśmy do zabytkowej galerii kultury Ojibwa. Malowidła były wykonywane najprawdopodobniej z łodzi, bowiem do jednego z nich - jelenia - dostęp jest niestety tylko od strony wody, żadną drogą lądową tam nie dotrzemy, a że woda w Jeziorze Górnym jest raczej chłodna, żeby nie powiedzieć lodowata, to obejrzeliśmy tylko to, co się dało. Wykonywane są najprawdopodobniej ochrą, ale podejrzewam, że jest to ochra z jakimiś specjalnymi dodatkami, o których nikt nie potrafił nam nic więcej powiedzieć, bo sama ochra dawno już by się zmyła miotana sztormami, Nawet w miejscu w którym chodziliśmy zwiedzając, jest zakaz wstępu w czasie burzy czy silnego wiatru, bo wysokie fale mogą zmyć turystów. Całe szczęście - pogada była piękna.
Dalsze atrakcje to spacer do punktu widokowego na zatokę gdzie jest plaża i nad samą zatokę. Woda znów, mimo, że podłoże jest już inne bo granitowe a nie wapienne, jest tu krystalicznie czysta. W samej zatoce jest też względnie ciepła. Czy raczej - mniej zimna. Powoli schładzając się w wodzie popływaliśmy chwilę - dla orzeźwienia, nie miałam ze sobą stroju kąpielowego, bo został w plecaku, więc zdecydowałam się na pływanie w bieliźnie, a później na niekonwencjonalne sposoby suszenia jej - rozgrzanymi kamieniami.
Zrobiło się dość późno bo jakaś 6 pm. Uznaliśmy zatem, że nie warto już jechać dalej, bo nie wiemy czy w miejscowości WAWA (Brzmi znajomo, nie? Spotkaliśmy tu jeszcze Warsaw i Vilnus) znajdziemy jakiś nocleg, a tutaj jest całkiem przyzwoity camping. Naszym sąsiadem byłby Native, który ma prawo łowić i sprzedawać ryby na terenie parku, ma tu ustawioną przyczepę kempingową, wkoło jest cały jego sprzęt kuchenny i narzędzia pracy. Sieci, noże, kosze, garnki. Na plaży stoi jego łódź, czekaliśmy do 21, aż przyjdzie, by zapytać go o zgodę. Nie wracał, więc postawiliśmy namiot na polance nieopodal jego przyczepy. Miejsce dość bezpieczne, bo plaża byłaby kiepskim pomysłem. Jedyną wadą miejsca było to, że musieliśmy wbijać śledzie między kamieniami, ale i z tym się jakoś uporaliśmy. Prowiant na noc zawiesiliśmy, tak jak nakazują wszystkie przepisy antyniedźwiedziowe i antyszopowe. I zapadliśmy w czujny sen. Noc minęła spokojnie i wreszcie bez deszczu. Spanie w deszczu w namiocie jest bardzo niewdzięczne, bo suszenia przy tym później bez liku. Wstaliśmy o świcie, by złożyć namiot, zjeść śniadanie (kiełbaski z ogniska) i ruszyć w dalszą drogę, nim straż parku zechce wyegzekwować od nas jakieś kary za nocleg. Do drogi mieliśmy dwa kilometry przez górki i dołki. Z mozołem dotarliśmy do Road 17 i po jakichś 20 minutach już ładowaliśmy nasze plecaki do bagażnika prof. Phila. W samą porę, bo akurat straż parku się zatrzymała i przyglądała, kimże my jesteśmy i co tu robimy o tak wczesnej porze. Ale wieczorem nawet nie mieliśmy komu tam płacić. Zresztą co tu kryć, wcale nie paliliśmy się do tego by za ten camping płacić.
Maciek z Duchem Jeziora Górnego

Zdjęcie wykonane przez panią Carol - pracującą w Parku, którą akurat spotkaliśmy przy piktogramach.

Widok na zatokę z plażą, nieopodal, której przyszło nam spędzić noc.

Na wyspie po prawej, ktoś postawił sobie cottage - fajnie jest mieć własną wyspę.

Mycie włosów w jeziorze.


Suszarka do bielizny.

Każdy Ryan Gosling chodzi z Yetim.

Ochrona antywłamaniowa.

Native szuka żony, niestety nie mam łodzi, więc się nie kwalifikuję.

Poranny widok na zatokę
 Prof. Phil to neurolog na Uniwersytecie w Thunder Bay. Ale pierwszą rzeczą jakiej się o nim dowiedzieliśmy to fakt, że od dzieciństwa zbiera znaczki pocztowe. Nuda, nie? Ależ nie! Jak się okazuje owe znaczki otworzyły mu setki tysięcy drzwi na świat. Dzięki nim, nauczył się geografii, historii, zwiedził pół świata, mieszkał w kilkunastu miejscach. Był na wyspie o której istnieniu prawdopodobnie nikt z was nawet nie wie. Wyspie najbardziej odseparowanej od świata. Najbliższa jej, Święta Helena, jest oddalona o tysiące mil, jeszcze dalej jest Afryka, Ameryka Południowa, czy Antarktyda. Wulkaniczna wysepka leży po środku Atlantyku i jej kształt nie pozwala nawet na zbudowanie lotniska na lądzie. Nie kursują tam nawet regularne statki. Jest to własność brytyjska, a cała populacja wywodzi się od 7 śmiałków, którzy zdecydowali się zasiedlić tę wyspę. Poznałam jej historię, nazwiska owych śmiałków, genealogię. A przed wejściem do auta profesora nie wiedziałam nawet o jej istnieniu. Był zaskoczony, jak wiele pamiętam z jego słów i  zauważył, że zadaję trafione pytania. Ku mojej uciesze, moje rozumienie angielskiego zbliża się powoli do 100%. Spędziliśmy razem w aucie około 6-7 h. Chcieliśmy po drodze zobaczyć most zwodzony: Suspension Bridge. Okazało się, że cena za wejście to 20$ od osoby, a bez płacenia, mostu nawet nie zobaczymy. Darujcie! Pani w biurze była jak nie Kanadyjka - wyjątkowo gburowata. Zrezygnowaliśmy, więc z tej niebywałej atrakcji.
Zbliżając się do Thunder Bay, warto zaczepić o miejsce gdzie stoi pomnik chłopaka imieniem Terry Fox. Pomnik jak pomnik, ale historia młodzieńca jest niespotykana. Miał raka, amputowano mu nogę i wstawiono protezę. Uznał, że przebiegnie całą Kanadę od wschodu na zachód, zbierając pieniądze na leczenie raka. Jego celem był milion, mieszkańcy Kanady okazali się bardzo ofiarni i zebrał ponad 12 milionów, mimo, że przebiegł "tylko" pół kraju. W okolicach Thunder Bay jego choroba nasiliła się na tyle, że nie mógł już kontynuować biegu. W 2 tygodnie potem zmarł. Do dziś na jego cześć cała Kanada biegnie zbierając pieniądze na ten szczytny cel jakim jest leczenie raka.
W mieście mieliśmy załatwiony nocleg przez Couchsurfing, jednak przybycie planowaliśmy dzień później. Nikogo nie zastaliśmy i Phil wziął nas do siebie, a do Caroline napisaliśmy wiadomość, że przybędziemy wcześniej. Poznaliśmy więc jak żyje inteligencka rodzina w Kanadzie. Żona profesora pochodzi z Japonii, mają jednego syna, całkiem zresztą przystojnego młodego człowieka, psa - charta (tutaj ta rasa nazywa się greyhound. W domu mają też fortepian (!) i gitary. Zaoferowali się, że jeśli Caroline nie będzie mogła nas przenocować to możemy spokojnie zostać u nich w domu. Oddzwoniła jednak i około 6 byliśmy już u niej. Dziewczyna jest niewiele starsza od nas, więc czujemy się tutaj o wiele swobodniej  niż u innych hostów. Jest dziennikarką w loklanej gazecie, więc ma bardzo ciekawą pracę. Od początku czuć, że bije od niej serdecznością. W Thunder Bay widać jest już wreszcie Śpiącego Olbrzyma, ale o tym w kolejnej relacji. (Angelika)                                                                      
Widoki z drogi.

Pomnik biegnącego Terry'ego Fox'a.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz