piątek, 27 czerwca 2014

Toronto - Jezioro Osobliwości

To określenie najlepiej moim zdaniem opisuje miasto. Mnóstwo kontrastów, kolorowi ludzie, pomieszane rasy i narodowości, w jednym człowieku znaleźć można krew z każdego kontynentu, znajomość mnogich języków, nierzadko bardzo dziwnych. W tej różnorodności tkwi urok tego miasta. Teoretyzując pisaliśmy kiedyś, że Kanada to mozaika kulturowa, teraz potwierdzamy to z całą pewnością. Nie sądzę by była jakaś nacja, której jeszcze nie ma w Kanadzie.


Skoro wiadomo, że "suchar z rana jak śmietana", pozwolę sobie zarzucić taki podtytuł:

"CHCESZ NALEŚNIKA? A JAK TO JEST NA LEŚNIKA?"
Tego nie sprawdzałam, ale udało nam się skosztować tradycyjnego kanadyjskiego śniadanka, czyli naleśników z syropem klonowym. Ich receptura jest nieco inna niż nasza, bo oprócz tradycyjnych składników dodaje się jeszcze proszku do pieczenia, a więc ich konsystencja jest taka jak naszych racuchów. Są pulchniutkie i prawie nie zawierają cukru, bo już sam syrop załatwia sprawę. Specjał, który my jedliśmy, był o tyle ciekawy, że oprócz naleśnika, syropem polewaliśmy leżący na nim, smażony bekon - pyszniackie, choć w życiu bym się nie spodziewała, że zasmakuję w takim połączeniu.

To już "oczywista oczywistość", że w drodze, trzeba próbować lokalnych specjałów, a więc za namową Kamila, syna goszczącego nas polskiego małżeństwa, poszliśmy do Smokies Poutinerie, gdzie podają ichniejsze Poutin (czyt. Putin :P). Danie składa się z frytek z nieobieranych ziemniaków, jakiegoś osobliwego sera, który jest w formie kuleczek i gulaszowego sosu, którym to wszystko się polewa, na tyle gorącego, by ser się rozpuścił. Ogólnie miszmasz. Jak dla mnie brak tam mięsa, strasznie to słone, ogólnie - nieciekawe, ale tradycyjne, więc trzeba było spróbować. :P

KOMUNIKACJA MIEJSKA
Jest jakoś mało intuicyjna, kiedy używa się jej pierwszy raz. Ale może to te moje blond włosy. :P Działa na tej zasadzie, że kupuje się tu w sklepie tokeny, które wyglądają jak małe dwuzłotówki i mają na rewersie logo TTC. W autobusie wrzucamy je panu kierowcy do skrzyneczki i za to dostajemy bilecik. Upoważnia nas on do jazdy w jedną stronę, ale nie możemy już na nim wracać. Jeśli jedziemy np. na zachód, to konsekwentnie jedziemy na zachód, z dowolną liczbą przesiadek (przynajmniej tak mi się na razie wydaje).
Jeden token kosztuje 3 dolary
Otwarte na przestrzał metro.

MIASTO WIEŻOWCÓW
Co jest najbardziej rozpoznawalnym obiektem Toronto? CN Tower. Ta antena powstała w 1976 i mierzy nieco ponad 555 m, widok z niej na jezioro jest obłędny. Z ziemi wyrastają potężne wieżowce różnych kształtów i kolorów. Szklane domy o których pisał Żeromski są tu jawą. Kark boli od patrzenia w górę.

Odbijające się w lustrze Jeziora Ontario "Szklane domy"

Toronto to miasto zieleni, wszędzie można znaleźć parki, skwery,
drzewa, trawniki, nawet przy autostradzie.

"Tam gdzie spadają anioły" :P

Wielkie wieżowce sąsiadują z małymi domkami o
ostro spadzistych dachach. Niektóre domy są śliczne
i zadbane jak na powyższym zdjęciu, a inne obdrapane i obskurne,
lecz mające jeszcze więcej uroku.
Kościół św. Andrzeja wśród wieżowców
TO CZEGO SZUKAMY
Mieliśmy dziś wielkie szczęście. Idąc spokojnie ulicą trafiliśmy na plac, gdzie odbywał się jakiś festyn, wytężyłam wzrok i wypatrzyłam napis: National Aboriginal History Month. Myślę sobię: "Raj, już pierwszego dnia trafiliśmy na takie wydarzenie!" Stragany z rozmaitością indiańskich wyrobów, od bransoletek, kolczyków, naszyjników, poprzez koszyczki plecione z igieł sosnowych z elementami plastrów poroża jelenia lub innego rogacza, aż po wszelkiej maści ubrania, czapki, rękawiczki, mokasyny, pacynki. Nie brakło też współczesnej sztuki indiańskiej, która łączy tradycję z nowoczesnością. Zapożycza motywy z legend rodowych.
Swoje wyroby prezentowali potomkowie różnych plemion: Ojibwa, Cree, Huron. Zebraliśmy mnóstwo materiałów promocyjnych, obejrzeliśmy pokaz mody indiańskiej (która mocno niekiedy odbiegała od tradycji). Udało się porozmawiać z rdzennymi mieszkańcami, dowiedzieć nieco o ich życiu, brak tylko czasu, by to wszystko opisać.
Irokeska maska w jednej z galerii, gdzie dowiedzieliśmy się
co nieco na temat Pow Wow odbywających się w okolicy.

Dwie pacynki z kojotów z którymi świetnie się dogadałam
Artystka z plemienia Nunavut, autorka powyższych pacynek.
Najserdeczniej uśmiechnięta osoba jaką spotkałam.
Powrót do domu kolorowymi ulicami miasta:

Samochód - klomb - auto zasypano ziemią i zasiano w nim roślinki.

Breaking News - niebanalna reklama stacji telewizyjnej.

Osobliwości miasta - warto mieć gdzie usiąść.

Feeria barw na ulicach

Wieczorny widok na złotą antenę.

środa, 25 czerwca 2014

CANTUS ZAOCEANUS*


Here we are! W końcu na kanadyjskiej ziemi, to strasznie dziwne uczucie dla kogoś, kto nigdy nie był poza Europą, wręcz abstrakcyjne. W Kanadzie podobnie jak w USA „wsio balszoje”.  Ale od początku, bo nasz najdłuższy jak dotąd dzień w życiu, od rana był pełen przygód. Wylot miał być o godzinie 10.05 czasu polskiego. Ustawiliśmy się kulturalnie w kolejce do odprawy bagażu i przy stanowisku poinformowano nas, że nasz lot Lufthansą przez Frankfurt (z pięciogodzinnym oczekiwaniem) może być zamieniony na  bezpośredni lot Dreamliner’em do Toronto. Jedyną niedogodnością miał być przylot o 2h późniejszy w stosunku do pierwotnego, co dla nas było żadną niedogodnością. Lecieliśmy więc  Lotem bezpośrednio do naszego celu z całkiem smacznym jedzeniem na pokładzie, bez większych turbulencji. Na obiad był kurczaczek i różne dodatki.


Wnętrze samolotów rejsowych jest obszerne, dwa korytarze, trzy kolumny siedzeń w każdym po 3 rzędy, dzieci płaczą przy lądowaniu itp., a więc samolotowe standardy. Nie mogło obyć się bez uciapania sobie spodni kawą. Udało się jej jednak spokojnie wyprać w samolotowej toalecie (chciałam napisać "bibliotece", bo mój umysł chce już spać).

 Lecieliśmy wygiętym ku północy łukiem nad Danią, Skandynawią (widząc z góry piękne fiordy), później mieliśmy nadzieję zerknąć z góry na Islandię i Grenlandię, jednak nieprzenikniona pierzyna z chmur nam to skutecznie uniemożliwiła. Dopiero nad Wielkim Psem - Labradorem chmury się rozsunęły i pokazały nam piękno tego młodoglacjalnego krajobrazu. Trzeba przyznać, że z tego lodowca to jest niezły artysta, rzeźbił prawdziwe cuda w podłożu po którym zasuwał te kila ładnych lat temu.

Widzicie tę murenę w lewym dolnym rogu? :P

Toronto przywitało nas rzęsistym deszczem i mało szałowymi widokami z samolotu. Bardzo tu parno, a ma być jeszcze bardziej. Za to ludzie są gościnni. Państwo Małgorzata i Andrzej odebrali nas z lotniska i ugościli u siebie. Uraczyli przepyszną kolacją (o godz. 4 wg czasu polskiego), więc czas najwyższy trochę odpocząć by mieć siły przed intensywnymi kolejnymi dniami tej podróży.
Wszyscy straszyli nas, że kontrola celna na lotnisku będzie najtrudniejszą i najmniej przyjemną częścią podróży, ale bardzo miły młody uśmiechnięty człowiek powiedział tylko zerkając na naszą rekomendację, że studiował historię i że trochę nie mamy na co liczyć, jeśli chodzi o tę podaż w turystyce. :P Ale tak łatwo się nie poddamy.
Dowiedziałam się też, że smrodek skunksa jest taki sam jak smrodek naszego lisa, tylko stokroć intensywniejszy, a zmyć się daje tylko sokiem pomidorowym. Żeby nie było, wiedza póki co nie pochodzi z autopsji :) (Angelika)

*Tytuł utworu wykonywanego przez ChPW

czwartek, 19 czerwca 2014

"Już za parę dni, za dni parę, wezmę plecak swój..."

... i trampki, i śpiwór, i karimatę, i namiot, i jakieś ciuszki na zmianę, i ręcznik, i trochę elektroniki  i jeszcze kilka rzeczy, które przez 3 miesiące w podróży mogą się przydać. Przydać się może wszystko, moja zgubna zasada "lepiej mieć, niż nie mieć" z pewnością będzie musiała być trochę przytemperowana, bo bagaż nie może być cięższy niż 23 kg. Zresztą plecak to nie tramwaj, jego pojemność nie równa się n+1. Spakowanie tego wszystkiego trzeba będzie porządnie obmyślić.
Test namiotu w Maćka ogródeczku na Ursusie.

Ale i tak nie mamy powodu do zmartwień, bo w ostatnich tygodniach wszystko układa się po naszej myśli. Finanse w podróży nie powinny stanowić już większego problemu, dostaliśmy bowiem dofinansowanie od Rady Konsultacyjnej UW na realizację projektu pt Analiza podaży w turystyce kulturowej na terenach zamieszkanych przez wybrane plemiona Indian kanadyjskich. Otrzymaliśmy całość wnioskowanej kwoty, a więc 4 tys zł co pokryje koszty biletów lotniczych.

Ponadto wsparcia udzieliła nam firma YETI, zajmująca się produkcją śpiworów i kurtek puchowych, dzięki nim, mam pewność, że nie będę marzła podczas chłodnych kanadyjskich nocy, a zmarzluch ze mnie straszny.
Udzielili nam 30% zniżki na ich produkty, co w przypadku "początkujących podróżników" jest bardzo korzystną ofertą, bo obdarzono nas kredytem zaufania, którego postaramy się nie zawieść. Śpiwór w jakim będę miała przyjemność spać to Boulder 450. Dziś w nocy już go sobie przetestowałam i trzeba przyznać, że przyjemniutki jest dziabeł. :)


Ostatnie tygodnie były bardzo intensywne, oprócz sesji i licznych egzaminów (Maciek miał także uroczyste zakończenie roku akademickiego) jeździłam z jednego końca Polski w drugi. Jednego dnia Tatry, drugiego Mazury. W to mi graj! Kluczowe znaczenie dla projektu miała zwłaszcza rajza mazurska.
Patronem honorowym wyprawy jest fundacja Dziedzictwo Nasze, której prezesuje pani Barbara Grąziewicz-Chludzińska. Przemiła kobieta, która z wielką serdecznością ugościła u siebie mnie i Karolinę, dzięki której miałam przyjemność nawiązać tę znajomość. Pani Barbara jeszcze w latach osiemdziesiątych ze względu na swą aktywną działalność została wybrana Matką Chrzestną statku Ziemia Suwalska, dzięki czemu wraz z mężem miała możliwość uczestniczyć w pięknym rejsie po Wielkich Jeziorach Amerykańskich. Ów rejs trwał nieco ponad dwa miesiące i zaowocował stworzeniem 8 dzienników podróży, które dla nas, młodych dziewczyn, były istnym wehikułem czasu.
Kolejnym punktem programu był pokaz przezroczy ze wspomnianej podróży. Wspaniała sprawa. W starym budynku dworcowym, gdzie dziś mieści się muzeum oglądałyśmy rzucane na ścianę przez wiekowy już rzutnik slajdy z przezroczy, słuchając jednocześnie opowieści autorki zdjęć.
Choć nasza podróż będzie przebiegać nieco inną trasą, przede wszystkim lądową, to jednak doświadczenia minionych dni będą punktem wyjścia do kompendium porównawczego.
Ostatnie dni dały mi ogromnego powera i pewność, że warto się ruszyć i zacząć działać. Tego życzę też wam na wakacje moi drodzy. (Angelika)
Piękne ryciny Pani Basi


Kreatywność ludzka nie zna granic. Uwiecznianie widoków piórkiem na deseczkach z rozebranych na statku skrzyń.
Ustawianie sprzętu 

Jak wyglądała indiańska wioska w latach 80'tych?

To nie jest rdza, a kora brzozowa. Indiańska piroga.
Wielkie podziękowania na ręce pani Barbary za wszelką pomoc i objecie patronatem honorowym naszej wyprawy.

Łosie gdzieś w drodze miedzy Węgorzewem a Kętrzynem.