Pierwsze kroki na
obczyźnie
Portugalia
cała pachnie pomarańczami, dla mieszkańców to standard i te soczyste owoce,
często leżą pod drzewami i gniją, ale dla mnie, dziewczyny ze wsi położonej we
wschodniej Polsce, rosnące na drzewach pomarańcze są niemalże anomalią. Nic
nadzwyczajnego, owoc jak owoc, ale trzeba przyznać, że dopiero konsumując
świeżo zerwaną aromatyczną laranję, poczujemy głębię jej smaku.
Byłam
oszołomiona urokiem Portugalii, która mimo, że jest krajem stosunkowo bliskim,
wszyscy w końcu żyjemy w obrębie tego samego kontynentu, jest niezwykle
odmienna pod względem kulturowy, klimatycznym, mentalnym.
Trafiłam do
kraju przypadkowo, bo o wyjeździe dowiedziałam się około tygodnia przed
odlotem. Marzyłam już wcześniej, by odwiedzić przyjaciółkę, studiującą tam na
Erasmusie, natomiast nie miałam sprecyzowanego planu. Tymczasem, z dnia na
dzień okazało się, że bardzo niskim kosztem mogę tam polecieć z nieznaną mi
zupełnie osobą.
Wiem, rodzice
zawsze mówili: „Nie zadawaj się z nieznajomymi”. Trzeba przyznać, że jeśli
chodzi o posłuszeństwo w tej materii, jestem wyrodną córką.

Przez cały
czas pod nami były chmury, więc nie dostrzegłam ani Pirenejów, ani żadnych
miast znajdujących się na naszej trasie. Gdy zniżyliśmy lot, zbliżając się do
celu podróży, dostrzegłam wstążki autostrad (zawsze to atrakcja dla Polaka),
kamieniołomy, wzgórza, domki o czerwonych dachach w niewielkich skupiskach w
dolinach, siedzące jak biedronki na liściach.
Wszystko
tonęło w zieloności, dodam tylko, że wycieczka miała miejsce w lutym, więc
oderwanie od śnieżnej, szarej rzeczywistości Warszawy, było jak wyprawa do
Edenu.
Założenie było
takie: chcemy zobaczyć ile się da, wydając na to, najmniej jak się da, ale już
w pierwszej dobie wizja bezdomności ciążyła nad nami. Jak z nieba spadł nam
niejaki Pedro, który przyjął nas gościnnie pod swój dach. Napomknął tylko, że
zawiezie nas do swojego mieszkania w dzielnicy Belem, nie wspomniał jednak, że
to mieszkanie to de facto willa z basenem (woda była zielona, ale wybaczcie,
jest przecież środek zimy, a temperatury potrafią spaść nawet poniżej 20 stopni
Celsjusza!!!
Nikt rozsądny nie kąpie się na tym mrozie).
Lizbona to
piękne miasto, cudowna architektura, urokliwe brukowane wąskie uliczki po
których przeciska się tramwaj, opierający się na tak małym podwoziu, że odnosi
się wrażenie, że jeśli wszyscy staną z przodu lub z tyłu to tramwaj się
przewróci, w niektórych uliczkach, aby tramwaj
mógł przejechać wszyscy spacerowicze muszą umknąć w bramy, a kolejki
górskie w Disneylandzie to przy lizbońskich tramwajach małe piwo. Lizbona to
także ludzie, którzy mają niespożyte pokłady energii do zabawy, jaskinie w
niemal w środku miasta, obfitość Pastelerii
(pl. cukierni) z tradycyjnymi słodkościami portugalskimi. Warto zaznaczyć, że
wystarczy pomieszać żółtko jajka z ogromną ilością cukru, by coś kwalifikować
jako słodycz. Wystawy w cukierniach kuszą obfitością, jednak gdy spróbować
niektórych zębopsujek, to człowiek może zatęsknić się za szarlotką, czy
sernikiem. Nie wiem na przykład co mnie podkusiło, by sięgnąć po leżące na
wystawie żółte, ciastka w kształcie stalaktytów, można się było domyśleć, że raczej
z cytryny ich nie wyprodukowanao. Lecz cóż, człowiecze mizerny, jak to mówią:
„Mydło, nie mydło, kupiłeś, zjeść trzeba!” Przemęczyłyśmy te surowe jaja i
dalej zwiedzałyśmy stolicę.
Miasto ulicznych grajków i
kontrastów, znajdziesz tu zarówno wielkie bogactwa jak i przytłaczającą biedę,
ale mimo niedoskonałości, jest to bardzo pozytywne miejsce. Trudno się dziwić
wrodzonemu optymizmowi Portugalczyków, kiedy przez 300 dni w roku świeci tam
słońce, to dyshonorem byłoby narzekanie na cokolwiek.
Autostop w Portugalii
Okazało się że nie opuściło nas.
Po kilkunastu minutach pytania ludzi na stacji benzynowej pewien miły człowiek
postanowił
wyświadczyć nam tą przysługę i podwieźć kilkadziesiąt kilometrów, po czym,
jako, że zapałał do nas sympatią znalazł nam kolejnego kierowcę, tym razem już
pod drzwi naszej przyjaciółki w Coimbrze, który po drodze nie omieszkał pokazać
nam Fatimy, choć jechał samochodem służbowym w godzinach pracy, to uznał, że
będąc tam musimy do miasta zajrzeć. Miły człowiek o krogulczych rysach, z
którym nie mogłyśmy się dogadać nawet naszym świeżo stworzonym esperanto (jakąś
hybrydą angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, polskiego i rosyjskiego),
ani nawet na migi, był tak opiekuńczy, że dostarczył nas pod same drzwi Oli
mieszkania, byśmy nie musiały błądzić po
nieznanym nam mieście.
Nie taki diabeł straszny jak go
malują, ludzie się zatrzymywali, czasem tylko i wyłącznie po to by powiedzieć
dwóm Polkom, jakie są piękne, nawet gdy jechali w zupełnie innym kierunku.
Coimbra zaprezentowała nam się na
początku z nie najlepszej strony, albowiem, gdy tylko dotarłyśmy do celu
okazało się, że Oli, naszej przyjaciółce, ktoś skradł portfel. Więc pierwszym
odwiedzonym miejscem był komisariat policji, później uniwersytet, kościoły, bo
trafiłyśmy do tam akurat w Środę Popielcową, restauracje, bo trzeba spróbować
tradycyjnych potraw, zwłaszcza w tak doborowym towarzystwie.
OCEEEEAAAAAN
ANTLAAAAANTYYYYCKIIIII…
Jak opisać ten ogrom i tę euforię?
Wielu próbowało, ale żadne słowa nie oddadzą tego widoku i doznania. Jeśli ktoś
cierpi na agorafobię, niech lepiej trzyma się z daleka. Mi jednak serce
wyrywało się jak orzeł z klatki. Nie trzeba było czytać w dzieciństwie „20 tys.
mil podwodnej żeglugi”, to może nie miałabym dziś tego problemu. Może jod tak
działa na człowieka? Pobudzająco i odurzająco zarazem? Tego nie wiem.
Wpadałam w zachwyt na każdym
kroku. Ten, który jest taki niezmierzony, potężny, wydawałoby się, że tym
ogromem może przytłaczać i jest swego rodzaju słoniem w składzie porcelany,
jest zarazem niezwykle precyzyjnym artystą, potrafi rzeźbić wielkie jak i maleńkie
formy skalne. karmi, otacza opieką miliardy istnień, żywi człowieka, jest
źródłem dochodu, jest niezwykle szczodry, ale jeśli człowiek jest zbyt zuchwały
to potrafi też nieźle dopiec, niszczyć i zabijać, po to by pokazać, że wcale
nie jesteśmy tacy potężni, jak nam, ludziom, się wydaje.
Jednak nie omieszkałam, wygarnąć
MU, że jeszcze w tym roku, go przekroczę.
Obiad na plaży… Jeśli w Edenie
jest lepiej, to doprawdy, nie wiem, po co.
Komu w drogę, temu…
Aviomarin
Długo nie zagrzewamy miejsca,
jesteśmy tu tylko dwa tygodnie, a nie od dziś wiadomo, że „wśród słodkich chwil
czas szybko mknie” (J. Bożyk „Ballada o rdzawym oku”). Następny obowiązkowym
punktem jest Porto, znalazłyśmy nocleg w pobliskim Esmoriz, ale nim tam
dotarłyśmy z licznymi perypetiami, minął cały dzień.
Jeszcze dalej niż
południe
Deszcz nam się znudził, nie
przypadł do gustu, trudno się dziwić, bo tegoż w Polsce mamy zazwyczaj w
nadmiarze. Ktoś nam powiedział: „Jedźcie na południe tam zawsze jest
słonecznie” Zwinęłyśmy manatki i pojechałyśmy. Tylko gdzie? Znów nikogo tam nie
znamy i znów z pomocą przyszedł nam gościnny host z Lizbony, który jest
właścicielem domu w pewnym spokojnym miasteczku o nazwie Santiago de Cacem, w
którym ze swoimi blond włosami stanowiłam nie lada atrakcję.
Pewnie mi nie uwierzycie, ale ja
naprawdę nie chciałam jeszcze tego kraju opuszczać. Dwa tygodnie to
zdecydowanie za krótko, żeby zobaczyć, wszystko, co chciałam zobaczyć,
doświadczyć wszystkiego, czego chciałam doświadczyć.
Jeśli czegoś nie zobaczyłam, to
zawsze mam po co wracać, ale czy mi życia wystarczy, by wrócić w te wszystkie
urokliwe miejsca, które jeszcze nie odkryły przede mną swej tajemnicy. Lizbona
nie chciała nas wypuścić, gdy samolot startował rozpętała się burza, a maszyną
zaczęły targać potężne turbulencje.
W tym miejscu należą się podziękowania
wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że wyprawa była wręcz bajkowa. Darii
i Oli za możliwość wspólnego podróżowania, wszystkim hostom, którzy przyjęli
nas pod swój dach i oczywiście kierowcom, którzy w swej łasce zgarnęli z drogi
biedne dziewoje.
Całkowity koszt podróży zamknął się pewnie w 1000 zł, nikt
tego dokładnie nie liczył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz