Podróże małe i duże

Kraina sokiem i winem płynąca

Pierwsze kroki na obczyźnie
Portugalia cała pachnie pomarańczami, dla mieszkańców to standard i te soczyste owoce, często leżą pod drzewami i gniją, ale dla mnie, dziewczyny ze wsi położonej we wschodniej Polsce, rosnące na drzewach pomarańcze są niemalże anomalią. Nic nadzwyczajnego, owoc jak owoc, ale trzeba przyznać, że dopiero konsumując świeżo zerwaną aromatyczną laranję, poczujemy głębię jej smaku.
Byłam oszołomiona urokiem Portugalii, która mimo, że jest krajem stosunkowo bliskim, wszyscy w końcu żyjemy w obrębie tego samego kontynentu, jest niezwykle odmienna pod względem kulturowy, klimatycznym, mentalnym.
Trafiłam do kraju przypadkowo, bo o wyjeździe dowiedziałam się około tygodnia przed odlotem. Marzyłam już wcześniej, by odwiedzić przyjaciółkę, studiującą tam na Erasmusie, natomiast nie miałam sprecyzowanego planu. Tymczasem, z dnia na dzień okazało się, że bardzo niskim kosztem mogę tam polecieć z nieznaną mi zupełnie osobą.
Wiem, rodzice zawsze mówili: „Nie zadawaj się z nieznajomymi”. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o posłuszeństwo w tej materii, jestem wyrodną córką.
Carpe diem. Podróż busem w którym jednemu pasażerowi niemiłosiernie śmierdziały nogi do Berlina, zwiedzanie miasta, niedoszłe spotkanie z aktorami z filmu Nędznicy, nocleg na lotnisku Schönefeld, w miejscu wprost do tego wymarzonym, bezpiecznym (w bliskim sąsiedztwie komisariatu policji, łazienki, a jednocześnie zacisznym i wygodnym, tylko światła niestety nie mogłyśmy zgasić), a o wczesnej godzinie porannej lot do Lizbony. Czuję wielkie podniecenie ilekroć wsiadam do samolotu i odrywam się od ziemi, wiem że coś ciekawego się zaczyna. Ponadto w tym momencie, moje życie już nie jest tylko w moich rękach, bo mimo, że transport lotniczy jest najbezpieczniejszy, to zawsze towarzyszy mu dreszczyk emocji, bo wlatujemy w obszar, który do człowieka nie należy.
Przez cały czas pod nami były chmury, więc nie dostrzegłam ani Pirenejów, ani żadnych miast znajdujących się na naszej trasie. Gdy zniżyliśmy lot, zbliżając się do celu podróży, dostrzegłam wstążki autostrad (zawsze to atrakcja dla Polaka), kamieniołomy, wzgórza, domki o czerwonych dachach w niewielkich skupiskach w dolinach, siedzące jak biedronki na liściach.
Wszystko tonęło w zieloności, dodam tylko, że wycieczka miała miejsce w lutym, więc oderwanie od śnieżnej, szarej rzeczywistości Warszawy, było jak wyprawa do Edenu.
Założenie było takie: chcemy zobaczyć ile się da, wydając na to, najmniej jak się da, ale już w pierwszej dobie wizja bezdomności ciążyła nad nami. Jak z nieba spadł nam niejaki Pedro, który przyjął nas gościnnie pod swój dach. Napomknął tylko, że zawiezie nas do swojego mieszkania w dzielnicy Belem, nie wspomniał jednak, że to mieszkanie to de facto willa z basenem (woda była zielona, ale wybaczcie, jest przecież środek zimy, a temperatury potrafią spaść nawet poniżej 20 stopni Celsjusza!!! Nikt rozsądny nie kąpie się na tym mrozie).
Lizbona to piękne miasto, cudowna architektura, urokliwe brukowane wąskie uliczki po których przeciska się tramwaj, opierający się na tak małym podwoziu, że odnosi się wrażenie, że jeśli wszyscy staną z przodu lub z tyłu to tramwaj się przewróci, w niektórych uliczkach, aby tramwaj  mógł przejechać wszyscy spacerowicze muszą umknąć w bramy, a kolejki górskie w Disneylandzie to przy lizbońskich tramwajach małe piwo. Lizbona to także ludzie, którzy mają niespożyte pokłady energii do zabawy, jaskinie w niemal  w środku miasta, obfitość Pastelerii (pl. cukierni) z tradycyjnymi słodkościami portugalskimi. Warto zaznaczyć, że wystarczy pomieszać żółtko jajka z ogromną ilością cukru, by coś kwalifikować jako słodycz. Wystawy w cukierniach kuszą obfitością, jednak gdy spróbować niektórych zębopsujek, to człowiek może zatęsknić się za szarlotką, czy sernikiem. Nie wiem na przykład co mnie podkusiło, by sięgnąć po leżące na wystawie żółte, ciastka w kształcie stalaktytów, można się było domyśleć, że raczej z cytryny ich nie wyprodukowanao. Lecz cóż, człowiecze mizerny, jak to mówią: „Mydło, nie mydło, kupiłeś, zjeść trzeba!” Przemęczyłyśmy te surowe jaja i dalej zwiedzałyśmy stolicę.

Miasto ulicznych grajków i kontrastów, znajdziesz tu zarówno wielkie bogactwa jak i przytłaczającą biedę, ale mimo niedoskonałości, jest to bardzo pozytywne miejsce. Trudno się dziwić wrodzonemu optymizmowi Portugalczyków, kiedy przez 300 dni w roku świeci tam słońce, to dyshonorem byłoby narzekanie na cokolwiek.
Autostop w Portugalii

Jestem w szoku, ale nikt go tu nie zna, nasz host podwożąc nas na stację benzynową za miastem, powiedział nam na pocieszenie, że kiedyś jego goście chcieli podróżować po kraju na stopa i po kilku godzinach bezowocnych prób, podkulili ogon i wrócili na autobus, jako, że tutejsza komunikacja nie należy do najtańszych, przekornie spróbowałyśmy szczęścia.
Okazało się że nie opuściło nas. Po kilkunastu minutach pytania ludzi na stacji benzynowej pewien miły człowiek postanowił wyświadczyć nam tą przysługę i podwieźć kilkadziesiąt kilometrów, po czym, jako, że zapałał do nas sympatią znalazł nam kolejnego kierowcę, tym razem już pod drzwi naszej przyjaciółki w Coimbrze, który po drodze nie omieszkał pokazać nam Fatimy, choć jechał samochodem służbowym w godzinach pracy, to uznał, że będąc tam musimy do miasta zajrzeć. Miły człowiek o krogulczych rysach, z którym nie mogłyśmy się dogadać nawet naszym świeżo stworzonym esperanto (jakąś hybrydą angielskiego, francuskiego, hiszpańskiego, polskiego i rosyjskiego), ani nawet na migi, był tak opiekuńczy, że dostarczył nas pod same drzwi Oli mieszkania,  byśmy nie musiały błądzić po nieznanym nam mieście.
Nie taki diabeł straszny jak go malują, ludzie się zatrzymywali, czasem tylko i wyłącznie po to by powiedzieć dwóm Polkom, jakie są piękne, nawet gdy jechali w zupełnie innym kierunku.
Coimbra zaprezentowała nam się na początku z nie najlepszej strony, albowiem, gdy tylko dotarłyśmy do celu okazało się, że Oli, naszej przyjaciółce, ktoś skradł portfel. Więc pierwszym odwiedzonym miejscem był komisariat policji, później uniwersytet, kościoły, bo trafiłyśmy do tam akurat w Środę Popielcową, restauracje, bo trzeba spróbować tradycyjnych potraw, zwłaszcza w tak doborowym towarzystwie.





OCEEEEAAAAAN ANTLAAAAANTYYYYCKIIIII…

Jak opisać ten ogrom i tę euforię? Wielu próbowało, ale żadne słowa nie oddadzą tego widoku i doznania. Jeśli ktoś cierpi na agorafobię, niech lepiej trzyma się z daleka. Mi jednak serce wyrywało się jak orzeł z klatki. Nie trzeba było czytać w dzieciństwie „20 tys. mil podwodnej żeglugi”, to może nie miałabym dziś tego problemu. Może jod tak działa na człowieka? Pobudzająco i odurzająco zarazem? Tego nie wiem.
Wpadałam w zachwyt na każdym kroku. Ten, który jest taki niezmierzony, potężny, wydawałoby się, że tym ogromem może przytłaczać i jest swego rodzaju słoniem w składzie porcelany, jest zarazem niezwykle precyzyjnym artystą, potrafi rzeźbić wielkie jak i maleńkie formy skalne. karmi, otacza opieką miliardy istnień, żywi człowieka, jest źródłem dochodu, jest niezwykle szczodry, ale jeśli człowiek jest zbyt zuchwały to potrafi też nieźle dopiec, niszczyć i zabijać, po to by pokazać, że wcale nie jesteśmy tacy potężni, jak nam, ludziom, się wydaje.
Jednak nie omieszkałam, wygarnąć MU, że jeszcze w tym roku, go przekroczę.
Obiad na plaży… Jeśli w Edenie jest lepiej, to doprawdy, nie wiem, po co.
Komu w drogę, temu… Aviomarin
Długo nie zagrzewamy miejsca, jesteśmy tu tylko dwa tygodnie, a nie od dziś wiadomo, że „wśród słodkich chwil czas szybko mknie” (J. Bożyk „Ballada o rdzawym oku”). Następny obowiązkowym punktem jest Porto, znalazłyśmy nocleg w pobliskim Esmoriz, ale nim tam dotarłyśmy z licznymi perypetiami, minął cały dzień.
Tym razem autostopowanie we 3 osoby. Uff… w końcu też mamy kogoś, kto choć trochę zna Portugalski. Ola spisywała się dzielnie i zawsze siedziała z przodu zagadując naszych kierowców. Mimo licznych starań wywieziono nas dalej od celu niż byłyśmy na początku, zapuściłyśmy się nieco w głąb kraju, ale już wkrótce, byłyśmy na dobrej drodze. Udało się dotrzeć do Aveiro, czyli portugalskiej Wenecji, nie wiem, co maluje się na weneckich gondolach, ale tutejsze były… ykhm… zaskakujące…


Porto, ojczyzna portugalskiego wina, ja jestem niestety niewinna, więc niezbyt wpasowywałam się w tę gałąź tradycji. Miasto pewnie zrobiłoby na nas większe wrażenie, gdybyśmy trafili (nasz host był naszym przewodnikiem) na słoneczną pogodę, tymczasem, gdy przybyliśmy, całe było spowite mgłą, a deszcz wisiał i groził, że lada moment nas wykąpie. W jednym ze zrujnowanych budynków znajdujących się na zdjęciu, po prawej stronie rzeki znalazłam schody do nikąd całe zasypane… rączkami i nóżkami lalek. Podróże potrafią zaskakiwać.


Jeszcze dalej niż południe
Deszcz nam się znudził, nie przypadł do gustu, trudno się dziwić, bo tegoż w Polsce mamy zazwyczaj w nadmiarze. Ktoś nam powiedział: „Jedźcie na południe tam zawsze jest słonecznie” Zwinęłyśmy manatki i pojechałyśmy. Tylko gdzie? Znów nikogo tam nie znamy i znów z pomocą przyszedł nam gościnny host z Lizbony, który jest właścicielem domu w pewnym spokojnym miasteczku o nazwie Santiago de Cacem, w którym ze swoimi blond włosami stanowiłam nie lada atrakcję.
Powiem tylko, że nie mogłyśmy uwierzyć w swoje szczęście, bo mieszkanie (?), dom (?), pałac w którym przyszło nam gościć, przerósł nasze najśmielsze oczekiwania, dwustuletnia rezydencja, wypełniona antykami, z pięknym paryskim pianinem z 1863, mnóstwem oszałamiających drobiazgów, odkrywanie tego miejsca było o niebo ciekawsze niż wykopaliska w Polsce.
No i, drodzy moi, bliskość oceanu! To jest TO na czym najbardziej mi zależało. Udałyśmy się do miejscowości Vila Nova de Milfontes, gdzie na pięknym klifowym wybrzeżu mogłyśmy podziwiać tonące w bezmiarze wód słońce i gdzie miałam możliwość popływać. Może to zbyt duże słowo, bo ciepłota wody do pływania nie zachęcała, ale zanurzenie się do piersi, przy tej temperaturze, mogę uznać za swój pierwszy morsowy sukces. 
Pewnie mi nie uwierzycie, ale ja naprawdę nie chciałam jeszcze tego kraju opuszczać. Dwa tygodnie to zdecydowanie za krótko, żeby zobaczyć, wszystko, co chciałam zobaczyć, doświadczyć wszystkiego, czego chciałam doświadczyć.
Jeśli czegoś nie zobaczyłam, to zawsze mam po co wracać, ale czy mi życia wystarczy, by wrócić w te wszystkie urokliwe miejsca, które jeszcze nie odkryły przede mną swej tajemnicy. Lizbona nie chciała nas wypuścić, gdy samolot startował rozpętała się burza, a maszyną zaczęły targać potężne turbulencje.

W tym miejscu należą się podziękowania wszystkim, którzy przyczynili się do tego, że wyprawa była wręcz bajkowa. Darii i Oli za możliwość wspólnego podróżowania, wszystkim hostom, którzy przyjęli nas pod swój dach i oczywiście kierowcom, którzy w swej łasce zgarnęli z drogi biedne dziewoje.
Całkowity koszt podróży zamknął się pewnie w 1000 zł, nikt tego dokładnie nie liczył. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz