poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Edmonton stolicą kultury

No przyznaję się trochę się zasiedziałam. Ale wiecie, wszyscy Trębaczkiewicze z zamiłowania są kucharzami, prowadzili swego czasu restauracje, które należały do jednych z najlepszych w kraju, a ja z zamiłowania jestem smakoszem. I jak tu wyruszyć w dalszą drogę, gdy tu tyle pokus. Umówiliśmy się z Łukaszem, że będą mi przesyłać jedzenie, albo chociaż w Polsce wpadnę do niego czasami na obiad.
Edmonton, powinno uzyskać tytuł stolicy kultury, oczywiście jeśli taki jest przyznawany w Ameryce. Zima jest sroga i długa, ale kiedy już przyjdzie lato - wszystko wybucha - życie, roślinność i... festiwale. Nie ma tygodnia, żeby coś się tutaj nie działo. Ulica White Avenue jest tutejszą mekką wszelkich artystów i żadnych zabawy młodych ludzi, ludzi w średnim wieku i starszych. Właściwie wiek, nie gra żadnej roli. Tętni życiem od zmierzchu do świtu, za dnia zresztą też nie umiera. Nie podobaja mi się tylko kulisy tego wszystkiego, kręcący się na ulicach dealerzy narkotykowi i różne podejrzane typy z wytatuowanymi łezkami pod okiem (symbol, że ktoś kogoś zamordował - jedna łezka - jedna ofiara).
Łukasz okazał się fenomenalnym przewodnikiem, zadbał o to bym się nie nudziła. Jednego wieczoru spotkanie z jego przyjaciółmi i clubbing, czy raczej pubbing na White Avenue, drugiego wieczoru Folk Festival w deszczowej pogodzie, innego wieczoru, rodzinna kolacja (zapoznanie nawet z najmłodszymi jej członkami), kolejny wieczór to koncert Arcade Fire (zespołu, który tu jest jakaś czczoną gwiazdą, a o którym ja nawet dotąd nie słyszałam, ale jestem laikiem jeśli chodzi o muzyków, reżyserów, aktorów, czy filmy i jestem totalną zapominajką), udział w Fringe Festiwal (Festiwal teatrów ulicznych, gdzie urzekła mnie absolutnie sztuka pt. Butt Kupinski - gdzie aktorka zaangażowała swą płomienną osobowością i doskonałym poczuciem humoru całą publiczność do gry w jej sztuce). Ostatnie dwa wieczory i popołudnia zapełniłam sobie festiwalem PowWow, który odbywał się w pobliskim St. Albert. Poundmaker PowWow to było coś, co podbiło moje serce. Świetna jest forma PowWow - nie ma tu żadnych używek poza papierosami, ale tytoń jest przecież świętą rośliną dla Indian, więc wszyscy są tu trzeźwi i świetnie się bawią mając okazję spotkać swoich przyjaciół nawet z bardzo niekiedy odległych zakątków Kanady. Tutaj akurat gromadzili się Cree różnych plemion. PowWow jak już kiedyś wspominałam ma formę konkursu, który rozgrywa się o pieniądze, ale Nativi od zawsze lubili hazard, więc to poniekąd element ich kultury. 
Miałam mozliwość oglądać pięć rodzajów wykonywanych tańców. Męskie: traditional, fency, chicken, grass dance i damskie: jingle, traditional i fency dance. Miałam okazję obserwować jakie regalia były stosowane w poszczególnych tańcach, jakie ruchy się wykonuje.
osobiście bardzie mnie urzekły tańce i stroje męskie. Męski Fancy Dance jest jak Festiwal kolorów - człowiek niknie w tej wirującej tęczy. Jednak absolutnie moim faworytem stał się Lynn wykonujący Chicken Dance. Pobyt w Edmonton to również wizyta w Polskim Radio i Wywiad dnia niego - zresztą zobaczcie i posłuchajcie sami.
Pianino Łukasza, które katowałam godzinami

Podczas zimnego Folk Festival.

W West Edmonton Mall - trampki są wszędzie.

Wycieczka z Ewą i Denisem - ja rowerem, oni swoim specyficznym wehikułem. W tym miejscy pragnę serdecznie podziękować tym, którzy czytają bloga i nie wstydzą się do mnie odezwać, każdy odzew jest dla mnie bardzo miłym doświadczeniem. 

Człowiek Lusterko - podczas koncertu Arcade Fire

Wokalistka zespołu i jej cień - truposz

Zespół wymaga, by słuchacze ubrali się elegancko, lub  ciekawie przebrali - efekt przegrzebania szafy Łukasza mamy.

W studio u Bogdana, ale tylko z Anią i Łukaszem, Bogdan jest za aparatem
Jesteśmy tuż po wieczorynce, czyli około 8.50



Wizyta w Edmonton to też kwerenda biblioteczna - a to Faculty of Native Studies - aż chciałoby się studiować

Wizyta w Fort Edmonton Park

Bucik jeszcze z XIX w. - jakiś taki strasznie wąziutki - kobiety miały filigranowe nóżki - czy zniekształcały je sobie jak gejsze?

Aż chciałam podmienić aparaty.

Ten telefon na prawdę działał - przez niego komunikowała się wieś, czy raczej jej rekonstrukcja.

Tańczymy w PowWow od najmłodszych lat.

Serio, serio... ta mała tańczyła niestrudzenie w każdym konkursie, nawet jeśli niczego nie wygrała

Zastanawiam się, jak takim stroju w ogóle chodzić, a co dopiero tańczyć.

Kto oglądał Dr Queen, chyba kojarzy tego pana :P

Piękna Indiańska kobieta.

Młode pokolenie wchodzące na arenę.

Bębniarze w akcji

Piękność w stroju jingle dancer po raz kolejny.

O takiej porze wracało się 20 km ale warto było.

Więc wybrałam się tez kolejnego dnia.

Lynn - najprzystojniejszy native jakiego spotkałam i moim zdaniem, najlepszy tancerz.

Barwny Fancy Dance

Maleńka dziewczynka niestrudzenie kibicująca tatusiowi w zmaganiach konkursowych.

piątek, 8 sierpnia 2014

Soul of the land

Badania to jedne aspekt wyjazdu, moje prywatne doświadczenia i poszukiwanie własnej tożsamości to drugi aspekt. 
Otaczam się w swoim życiu bardzo dobrymi ludźmi, pomocnymi, przyjaznymi. Serdecznie kocham moich przyjaciół. Przeważnie obracam się w środowisku chrześcijańskim, co ma też wielkie znaczenie dla kształtu mojej osobowości. Ale odnoszę czasem wrażenie, że to czym żyje współczesny chrześcijański świat nijak się ma do tego o czym mówił Jezus. Wracają czasy faryzeuszy, wiele zła dzieje się na naszych oczach i to w miejscach, które powinny świecić przykładem. Pomijając kwestie monarchów kościelnych, których zachowania czasami są niedopuszczalne, chcę wspomnieć o ludziach, którzy mienią się chrześcijanami, a którzy za nic mają otwartość i pomoc bliźniemu. Którzy czasami wręcz powinni brać przykład z osób niewierzących.
Czy wiecie skąd się wzięła nazwa Cree?  W momencie, gdy Francuzi przybyli na tereny zamieszkiwane przez Indian Cree, zauważyli, że ci poganie, żyją bliżej Boga, nawet niż chrześcijanie, nieustannie dziękują Mu za wszystko co od niego otrzymują. Nie mieli więc prawa, twierdzić, że religia białego człowiek, jest w czymkolwiek lepsza od religii rdzennych mieszkańców tego lądu. A jednak często tak twierdzili. Nazwali ich więc Cree od słowa Chritianity.
Mając szczęście trafić na odpowiednich ludzi w tej podróży, którzy zechcieli mi wyjaśnić, na czym im tak na prawdę zależy.
Czy wiecie, że gdyby First Nations wyodrębnić dziś jako oddzielny naród z kanadyjskiego społeczeństwa to w rankingu zamożności plasowaliby się oni na jakiejś 64 pozycji, zaraz koło Argentyny czy Chile, podczas gdy Kanada zajmuje miejsce w pierwszej 5 już od kilku lat. Czemu się tak dzieje. Jak wyjaśnił mi to Daryl - przewodnik w Wanuskewin Heritage Park, zależy im zupełnie na innych wartościach. Na wzajemnym szacunku, trosce o dobre wychowanie dzieci, na miłości. Kanada jawi mi się jako państwo bardzo przyjazne i pomocne, ale zepsucie wcale nie omija tego kraju. Już od najmłodszych lat dzieci mają kontakt z narkotykami, czy alkoholem. Poniekąd rozumiem więc postawę Twelve Tribes Community, którzy nie chcą wysyłać dzieci do zwykłych szkół (choć to też kwestia dyskusyjna).
U Indian wszystko ma głębokie znaczeni duchowe, każdy przedmiot, zjawisko, wszystko się liczy. W legendach stworzenia świata, które są bardzo żywe po dziś dzień pojawia się Creator, jako stwórca wszystkiego, Matka Ziemia i "dziadkowie", czy duchy pomocnicze: Słońce na wschodzie, Wiatr na południu, Grzmot na zachodzie i Bizon na północy. Cree mówią, że gdy zaczynają mówić w swoim języku zupełnie inaczej postrzegają rzeczywistość. Tłumaczenia na język angielski nie są w stanie oddać przestrzeni w jakiej żyją, co dopiero, kiedy ja próbuję to nieudolnie przetłumaczyć na język polski. Bizon, czy tez Buffalo są więc jednym z bardzo istotnych elementów religii. Był on dany człowiekowi, by go żywić, czy chronić przed zimnem.
Najlepiej prezentuje to Wanuskewin Heritage Park, który był przed wiekami miejscem polowań na bizony. Zanim w Nowym Świecie pojawił się koń, polowanie przebiegało bardzo zmyślnym sposobem. Chłopiec przebrany w skórę bizona, który przeszedł już jej zapachem biegł przodem a wystraszone przez naganiaczy bizony ufnie biegły za nim, aż do stromej skarpy, gdzie kończyły swój żywot. chłopiec-bizon wskakiwał w ostatniej chwili do schronienia tuż przy skarpie, a obdarzone nędznym wzrokiem bizony spadały w przepaść. Z tak upolowanego stada nic się nie marnowało. Skóry służyły na schronienie - na początku ściany całe tipi, później już tylko podłogi, gdy na ściany stosowano płótna. Wykonywano z nich ubrania. Mięso żywiło kilkaset osób przez długie miesiące - konserwowano je dzięki suszeniu. 
Bizony w Wanuskewin HEritage Park

Obraz, który mnie, wszystko ma tu znaczenie

Dolina do której zapędzano całe stada.

Daryl - przewodnik, niezwykle bogata osobowość i człowiek  o ogromnej wiedzy.
Daryl uświadomił mnie jeszcze w jednej ważnej rzeczy. Powiedział, że sam nigdy nie uczestniczy w Pow Wow, bo uważa to za przejaw zdegenerowanej kultury Indian. Nie wiedziałam do końca o co mu chodzi. bo nigdy w  żadnym nie uczestniczyłam, ale już za kilka godzina miałam się przekonać. Powiedział, ze uczestniczy natomiast w uroczystościach, które zasadniczo są dostępne tylko dla rdzennych mieszkańców, ale jeśli ludzie innej rasy chcą w tym uczestniczyć to nie ma przeciwwskazań. Nie są tam jednak mile widziani naukowcy, czy reporterzy, bo ich kultura nie umiera dzięki przekazowi ustnemu i nie życzą sobie, by ktoś tam robił notatki, zdjęcia i traktował ich kult, który dla nich jest bardzo istotny, jako obiekt badań naukowych. Bardzo pragnęłam wybrać się na taką uroczystość, ale widać było, że Daryl nie jest szczególnie chętny do dzielenia się wiedzą, gdzie uroczystość się odbywa. W związku z tym, nie naciskałam, chciałam po prostu usłyszeć od niego jak najwięcej na ten temat.
Leżące na wzgórzach kości bizonów.
Wanuskewin Heritage Park pod względem zabytków nie jest szczególnie zachwycający i pewnie spędziłabym tam max. 2 h oglądając to co jest do obejrzenia: kilka tablic w budynku, galeria współczesnej sztuki indiańskiej, a na zewnątrz widoki na skarpę, zagrody dla buffalo, tipi, w których w środku na ziemi jest plandeka, tipi rings i Medicine Wheels, które są jedyną pozostałością archeologiczną. Tipi rings  to małe kamienne kręgi - gdy stawiano tipi płótno czy skóry przygniatano kamieniami, by go nie podwiewało, gdy przenoszono obozowisko - kamienie zostawały. Sprawa z Medicine Wheels jest nieco bardziej skomplikowana - jak to w archeologii bywa, jeśli nie wiem, jakie było zastosowanie tego miejsca to należy przypuszczać, zę miało ono znaczenie kultowe.  Tak jest też w tym przypadku.
Medicine Wheel
Jak wspomniałam archeologia tego miejsca nie zachwyca, ale za to nie brak tu życia. Interesujący program - prezentacja tańców, film opowiadający o historii miejsca i jego znaczeniu. Ja miałam też przyjemność osobiście porozmawiać z Darylem przez jakaś godzinkę, by jak najwięcej dowiedzieć się o plemionach Cree, o których dotąd miałam bardzo blade pojęcie.
Pokaz tradycyjnych tańców,  publiczność też miała okazje uczestniczyć.
Okazało się ponadto, ze tego samego dnia, nieopodal Saskatoon w Dakota Dunes First Nations odbywa się PowWow. Russell, mój host powiedział od razu: "Jedziemy!" No i pojechaliśmy. Ta feeria barw, ta hipnotyzująca muzyka, ta różnorodność zachwyca. Ale wiem co Daryl miał na myśli mówiąc, że jest to zdegenerowana forma kultury Indian. Całość jest konkursem tańca z wielkimi nagrodami pieniężnymi, w tym przypadku sponsorem było najprawdopodobniej Casino, które jest najważniejszym biznesem w rezerwacie. Daryl wspominał też, że ludzie szykują się, kobiety malują się godzinami, by się jak najlepiej prezentować i rzeczywiście, niektóre makijaże były zdecydowanie przesadzone. Co prawda panie prezentowały się pięknie w swych barwnych strojach, ale czy tylko o to chodzi?
Piękne stroje kobiece na PowWow

Bawole rogi, jako element kostiumu.

Pow Wow - feeria barw

A tego to się nawet trochę bałam.

Stroje tancerzy nieraz zaskakują.

Tipi na tle mrocznego nieba

RCMP once again
Niestety dane mi było uczestniczyć, tylko w pierwszym dniu, a właściwie wieczorze PowWow. Mimo, że jest to poniekąd skomercjalizowana forma kultury, moje ogólne doświadczenia są pozytywne. Było to coś, z czym nigdy wcześniej nie miałam do czynienia. Było to doświadczenie zupełnie różne, niż wszystko co do tej pory widziałam. Doświadczenie niesamowite.
Największa pisanka świata - ukraińska wioska.
Kolejny dzień to podróż do Edmonton. 600 km przejechałam na 5 samochodów w dość szybkim tempie, bez większych przygód. Edmonton przywitało mnie bardzo industrialnymi widokami, korkami, smogiem i potwornym upałem. Kobieta, która mnie wiozła dostarczyła mnie na Ormsby Read East prosto pod dom Łukasz Trębaczkiewicza.
Kto śledzi ten blog od dawna mógł widzieć, że miałam kiedyś przyjemność grać z Łukaszem koncert w klubokawiarni Grawitacja, w ramach Tygodnia Kultury Kanadyjskiej. Zaprzyjaźniliśmy się gdy był w Polsce, bo tutaj są jego korzenie, całe życie natomiast spędził w Kanadzie.
Uwierzcie mi, nie ma nic cudowniejszego niż zobaczyć serdeczną ZNAJOMĄ twarz przyjaciela 7648 km w linii prostej od domu. Muszę tutaj serdecznie podziękować za tak ciepłe przyjęcie Łukaszowi i jego całej rodzinie. Dbają o mnie tak bardzo, że aż nie chce się wyjeżdżać.
Gdy siedzieliśmy nocą w jego pokoju i mogłam posłuchać jak fantastycznie gra na gitarze, czułam się jak w domu, jak wtedy, gdy przychodził do naszego Domu Otwartego w Warszawie przy Rakowcu, by wspólnie pomuzykować. DZIĘKUJĘ :*
Kwaśne miny po papryczce.

Jak w domu :)
Każdego dnia nie brak nam tu atrakcji. "Spacer" na jaki się wybraliśmy okazał się być prawdziwym survivalem, a zwieńczyliśmy go pływaniem w rzece, no i tarzaniem się w błotku. :)
Żeremia bobrze

Uważaj złotko, włazisz w błotko.
Wieczorem zobaczyłam to, z czego słynie Edmonton. Jedno z największych Centrów Handlowych na świecie - West Edmonton Mall. Zaznaczę na wstępie, że nienawidzę centrów handlowych. Było to jedynie miejsce spotkania z Anią Strug - korespondentką Radia Polonijnego Edmonton, która  już pół roku temu nawiązała ze mną kontakt, zainteresowana pomysłem wyprawy. Ania też nie jest miłośniczką takich miejsc, więc tylko szybki spacer, by zobaczyć to co tutaj najważniejsze i uciekamy na zewnątrz w jakieś mniej gwarne miejsce. Okazało się, że w tej filigranowej osóbce leżą ogromne pokłady pozytywnej energii i talentu. Ania zaprosiła nas do siebie na wino. Miałam okazję zobaczyć cuda jakie można robić w skórze (chodzi o skórę krowy, a nie o tatuaże :P). W tej niezwykle sympatycznej atmosferze, śmiejąc się do rozpuku spędziliśmy we czwórkę bardzo miły polski wieczór. Trochę mi tego brakowało. Po wyjeździe z Edmonton, znów będę musiała przyzwyczajać się do mówienia po angielsku, bo tutaj praktycznie wcale tego języka nie używam. Ale spokojnie mam jeszcze prawie dwa miesiące, by się nim nacieszyć.
Taką im robię reklamę.

Statek w centrum handlowym  :O

Taki talent kryje się za pięknym głosem w Radio Polonijnym Edmonton.
Następny wieczór to koncerty na Folk Festival, na który Łukasz załatwił nam bilety. Przypadł mi do gustu zwłaszcza solistka pochodząca z Irlandii Imelda May. Przezabawna i obdarzona świetnym mocnym głosem idealnym do grania Rock&Rolla.

wtorek, 5 sierpnia 2014

Jeziora prerii

Tak, tak... na preriach są jeziora, w sumie jest ich nawet więcej niż w tamtym roku, bo wiosenne roztopy i obfite powodzie zrobiły swoje. W niektórych miejscach stoi woda głęboka nawet na metr, mimo, że słonko świeci od dawna. Rolnicy nie są wniebowzięci, ale już taka jest natura - nieubłagana.Ale nie o tych jeziorach chciałam mówić. Co się więc ze mną działo od kiedy opuściłam camping? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Czas się zwijać
Pojechałam na camping, by trochę odpocząć od ludzi, od rozmów, wiem, że brzmi to absurdalnie, gdy mówi to taka gaduła jak ja, ale uwierzcie autostop jest cudowny, ale wymaga zaangażowania - wielu rozmów z ludźmi, przez cały czas podróży. Wiadomo, są i tacy z którymi przyjemnie jest pomilczeć, są tacy z którymi się milczy, choć wcale nie jest to przyjemne. Co człowiek, to historia. "Dużo człowieków = dużo historiów" :P
Ale chciałam trochę odpocząć od niekończących się rozmów. Camping nie był ku temu dobrym miejscem, bo otaczały mnie setki ludzi w camperach, w busach, pickapach z przyczepami, gigantycznych namiotach, przy których moje maleństwo wyglądało wprost żałośnie. Zdecydowałam, że w nosie mam co o mnie pomyślą - nie rozmawiam z nikim przez te dwa dni. Moi sąsiedzi mieli mnie pewnie za bufona - trudno.
Opuściłam więc to miejsce bez żalu, jakoś mnie nie zachwyciło -  to nie było coś czego szukałam.
Pierwszą, która zgarnęła mnie z drogi była Marny - miła pani, która od kilkunastu lat zajmuje się szkoleniem policji miejskiej w Calgary. Powiedziała mi o pewnej społeczności, która zamieszkuje te okolice. Są to Huteryci - odłam chrześciajan, który jest całkowicie pacyfistyczny i stara się być samowystarczalny. Podejrzewam, ze nie odcinają się jednak od cywilizacji, bowiem kilkoro z nich przewinęło mi się przed oczami w Tim Horton's (tutejszym najpopularniejszym fast foodzie).
Zrobiłam sobie długą przerwę w Swift Current - mieście, które już troszkę znałam - bowiem tu właśnie nocowałam w hotelu za ponad 100$. Przerwa na internet, kontakt z Polską, zakupy i dalej w drogę.

Statki prerii
Wiedziałam, że nie mogę dojechać tego dnia do Saskatoon, bo mój host wyjechał na weekend. Co tu zrobić? Co tu zrobić? Dobra! Zatrzymam się w jakieś miejscowości po drodze, popytam, rozbije namiot i rano ruszę do największego miasta prowincji. Z takim oto niezbyt wybitnym planem, wyciągnęłam rękę i uśmiechem obdarzałam mijających mnie kierowców. Już nie pierwszy raz zdarzyło się, że ktoś mnie minął, zreflektował się: "Nooo, chyba nie jest mordercą, ani gwałcicielem - może ją podrzucę" i zawrócił. Tym razem był to całkiem okazały Jeep. A za kierownicą Jeff. Gadka-szmatka, gdzie jadę, co robię, gdzie dziś się zatrzymuje, czy jadłam coś dzisiaj (czy ja na prawdę tak bidnie wyglądam???)  i kolejna propozycja: "Mam łódź na jeziorze (czy raczej rzece) Saskatchewan - jeśli nie masz gdzie dziś spać, to powinno się tam znaleźć trochę miejsca". Słuchajcie: bajka!
Pomyślałam - hmm łódź - pewnie najwyżej jakaś ciasna żaglówka i znając życie będę spała na zewnątrz na pokładzie. Ma być impreza, mają przyjść koledzy i uff... też jakieś koleżanki. Ale dobra, wchodzę w to.
No cóż, nie pierwszy raz rzeczywistość mnie zaskoczyła. Ta Kanada to jakieś jedno wielkie pasmo niespodzianek. Łódź okazała się wielka, z w pełni wyposażoną w jedzenie i wszelkie trunki kuchnią (mniami:)), z łazienką dwoma sypialniami, na dachu-tarasie też były kanapy, znalazła się też zjeżdżalnia - prosto za burtę. Ooooh! Miodzio! Wieczorem grill, zapoznanie się z kolejnymi interesującymi ludźmi. W porcie, właściciele łodzi to przede wszystkim osoby zatrudnione w przemyśle związanym z wydobyciem i przetwórstwem ropy jak też rolnicy, których pola przeważnie są roponośne.
Kiedy słucham jak mądrze zorganizowane jest kanadyjskie prawo, gdzie wszystko co znajdziesz na swojej ziemi jest twoją własnością, gdzie państwo "nie wsadza nosa w nie swoje sprawy" i nie pragnie za wszelką cenę ograniczyć twojej wolności, kiedy porównuje to z naszym kochanym krajem, to nóż mi się w kieszeni otwiera, a konkretnie to nawet dwa noże. Nikt, nie stara się sterować gospodarką. Rząd pozwala jej rozwijać się własnym tempem. Saskatchewan to prowincja o najmniejszym bezrobociu. Jeśli nie pracujesz - nikt cię tu nie szanuje, bo o pracę tutaj nie trudno - jeśli tylko się chce pracować.
Cowboy'e zawsze mi się kojarzyli z silnymi mężczyznami, którzy łapią krowy na lasso, chodzą w kowbojskich butach, jeansach, koszulach w kratę i kapeluszach, stukając ostrogami, ewentualnie jeżdżą konno lub pickupem przy akompaniamencie muzyki country. Wszystko w tym wizerunku z mojej wyobraźni jest prawdą. Są to ludzie, którzy są bardzo silni, których życie niesamowicie doświadcza, bo zimy tu są bardzo surowe i trzeba wiele pokory i siły, by je przetrwać.
Jeff, mój kolejny dobroczyńca nie jest cowboyem, a co ciekawe pracuje dla przedsiębiorstwa Black Diamond, czyli tej samej firmy dla której pracuje Elfie (patrz poprzedni wpis) firma jest zamożna - praca nie jest lekka, ale bardzo intratna i warunki jakie zapewnia pracownikom są bardzo korzystne.

Nowoczesna drakkara. Malowanie ma nawiązywać do sag wikingów, Jeff bowiem pochodzi z Norwegii.

Piękny piesek imieniem Ceylon.


Wędrując między kaktusami
Spędziłam na łodzi świetny czas, uznałam że zostanę jeszcze trochę kolejnego dnia by wybrać się na trekking w tymże parku prowincjonalnym. Przekroczyłam więc rzekę-jezioro, popływałam w bajecznie odświeżającej wodzie i poszłam żwawym krokiem w jeszcze mokrych ciuchach, bo uznałam że wszystko wyschnie na mnie - więc tylko wciągnęłam szorty na strój kąpielowy, zarzuciłam szal w jelenie na plecy i ramiona i powędrowałam na najwyższe widoczne w okolicy wzgórze. Najwyższe, nie znaczy wysokie. Ale przy tej temperaturze, w bezdrzewnym terenie, wędrując pomiędzy kaktusami, łatwo się zmęczyć. Będąc na szczycie czułam lekkie zawroty głowy, ale ciepełko robi swoje.  Dbam jednak o siebie, nie spaliłam się za bardzo, unikam sytuacji tego typu, bo nie mają tu kefirków w sklepie. Po powrocie na statek kolejna kąpiel, pakowanie i znów w drogę.




RCMP
To kanadyjska policja. Do tej pory za wiele nie miałam tu do czynienia z policją. A tej niedzieli proszę bardzo - pierwszy samochód to radiowóz. Stałam sobie spokojnie przy tej drodze pośrodku niczego, kiedy z przeciwka nadjechał radiowóz na sygnale, zatrzymał jakiś pojazd tuż koło mnie, prawdopodobnie wlepili mu mandat, nie wnikałam. Kiedy tamten odjechał panowie policjanci zawrócili i podjechali do mnie. Zaczęliśmy sobie kulturalnie rozmawiać. Dla pewności zapytałam, czy podróżowanie na stopa w tej prowincji aby na pewno jest legalne. Okazało się że, prawo tego nie zabrania. Panowie jednak drążyli temat, ja tak podchodziłam do sprawy trochę nieufnie, bo już kiedyś zarobiłam mandat za autostop w Polsce, wolałaby nie powielać tego błędu.
Obydwaj panowie Scott i Tim bardzo zainteresowali się moją historią. Poruszała ona zwłaszcza Scotta, bo ma córkę w podobnym wieku i nie wyobraża sobie puścić jej w autostopową samotną podróż na drugi koniec globu. Okazali się na tyle opiekuńczy, że podwieźli mnie do najbliższego miasta, dali swoje wizytówki i kazali dzwonić w razie jakichkolwiek problemów, a także napisać maila gdy już bezpiecznie wrócę do domu. Chcieli ponadto bym zadzwoniła z komisariatu do rodziców (w Polsce była jednak 4 rano, więc postanowiłam z tym zaczekać), ale nie wiem czy to tak dobrze: "Mamo, tato, dzwonię o was z kanadyjskiego komisariatu". Uznałam, że zaczekam z tym newsem kilka godzin.
Później z łatwością dostałam się do Saskatoon, gdzie mój host już na mnie czekał.

Western Development Museum 
Jakiś ogromny budynek -  ni to hangar ni to stodoła, a to muzeum. Powiedziałabym, że to muzeum rolnictwa, bo z uwagi na charakter regionu wszystko się wokół tego kręciło. Na początku bardzo się zawiodłam. Pierwsza wystawa to zrekonstruowana dziewiętnastowieczna ulica z całym wyposażeniem w budynkach użyteczności publicznej, mówiąc szczerze - trochę lipna i strasznie plastikowa. Za dużo plastiku za mało informacji. Nic z tej wystawy nie wyniosłam.
Później zaczynają się młodsze wystawy o pociągach o rolnictwie na przełomie lat, o pojazdach z tego obszaru i to już zaczyna być fascynujące i wnosi coś do wiedzy widza. Jest tam co nieco na temat First Nations, ale są to jakieś szczątkowe informacje, które wiele nam nie mówią.
Czego ja się dowiedziałam w tym muzeum?
Uświadomiłam sobie jak wyglądała emigracja pierwszych osadników Kanady w te tereny, jak trudny był ich start gdy mieszkali tu w brudnych półziemiankach, które lepiej zabezpieczały przed chłodem niż zwykłe chaty, które ściany miały uszczelniane gliną z sianem i innymi spoiwami tego typu. Przyjechać tu oswoić prerię, przyzwyczaić się do surowych warunków do odległości, wybudować wszystko od zera, przegonić Indian z tych ziemi. Takie zabiegi podejmowano, by uzyskać dzisiejszy kształt tego lądu. Absolutnie nie obwiniam tu prywatnych osób, którym zależało po prostu na szczęściu rodziny z dala od wojen. Na początku nie było łatwo, lata trzydzieste, które w Polsce były złotym wiekiem rozkwitu - na preriach przyniosły katastrofę ekologiczną. Wszytko wyschło na wiór, nie było czego uprawiać, a uprawy nie miały sensu, bo pierwsza lepsza burza piaskowa, zwiewała wszystko. Trwało to przez kilka lat na obszarach Manitoby, Saskatchewan i Alberty. Piach, kurz wdzierał się do domów wszystkimi otworami, ludzie podczas upałów zawieszali w oknach szczelnie mokre szmaty, wiele osób zmarło z wycieńczenia, czy przez pylicę. Aż ciężko sobie wyobrazić, życie w takich warunkach. Jednak osadnicy nie opuścili swoich siedzib, przetrwali lata kryzysu i z nowym zapałem, choc zmęczeni doświadczeniami, wzięli się do budowania potęgi tego regionu.
Dobrym podsumowaniem tego preriowego posta będzie taki oto cytat:

"Gdyby życie nie gryzło, umierałbyś z nudów. Daj się kąsać i sam też wgryzaj się w świat, aż do połamania zębów. Oto sekret dobrego życia nie tylko na prerii. (...) Oczywiście można też całe życie unikać kłopotów, uciekać, uchylać się, zabezpieczać, nie wchodzić w konflikty, można, owszem, można całe życie być tchórzem... tylko co to za życie? Życie powinno zawierać przeżycia: przeżyłem to, przeżyłem tamto, myślałem, że nie przeżyję, ale jakoś dałem radę." ;-)))))
Wojciech Cejrowski, Wyspa na prerii


Można sobie w muzeum zrobić takie oto zdjęcie.

Rusell wygląda jakby planował napad na ten bank.

Mój piękny Plymonth Fury, rocznik '60

I do tego jeszcze Buick - czułam się jak w książce Stephena Kinga