środa, 16 lipca 2014

Życie jak w bajce

A o jakiej bajce dziś mówimy?
A o tej:
Kliknięcie na zdjęcie odsyła was do filmu
Myślę, że te postaci nie są obce, zwłaszcza fanom filmów Disney'a, a do takich należą niemal wszyscy moi znajomi.
A więc muszę przyznać, że żyje nam się jak w bajce:
25:40 - dwie wiewióry gdzie jedna zarzuca drugiej, że zeżarła orzechy - to Maciek i ja zeżerająca czekoladowe masło orzechowe.
34:50 - łosie o poranku - po gimnastyce czas wziąć się do pracy - to my o świcie w Sudbury - aż wstyd się przyznać, ale wstawaliśmy dziś koło 11, ech u was w Polsce była wtedy 17! Mamy tutaj jednak tak wygodne łóżko, gdzie materac mierzy bodajże pół metra grubości, pościel jest świeżutka i mięciutka, temperatura idealna - ani za zimno, ani za gorąco, że wstanie z niego jest naprawdę nie lada wyczynem. Planowaliśmy już czy nie dałoby się zamontować do niego kółek i żagla i jakoś tak podróżować, to byłby chyba najprzyjemniejszy z możliwych środek lokomocji. Łosie w filmie chociaż ćwiczą, a my? Całkiem sporo chodzimy.
43:50 - Koda: Ej! to ty się uparłeś, żeby jechać stopem! (Na mamucie - tego jeszcze nie doświadczaliśmy i chyba nie prędko przyjdzie nam doświadczyć) - jak widać autostop to niemłody wynalazek.

Co poza tym?
Od kilku dni stacjonujemy w Sudbury, a raczej w jego okolicach. W wiosce Naughton mieszka nasz host wraz ze swą rodziną. Ma też siedmiotygodniowego synka i kochaną szaloną suczkę imieniem Maya, która wygląda jakby była przerośniętym szczeniakiem, choć ma już 7 lat i która pochłonęła nasze zapasy batoników na drogę, rozgryzła makaron i wciągnęła gdzieś chyba też kostki rosołowe, no ale cóż, mówi się trudno, aby się psinka od nadmiaru kalorii nie pochorowała. Wszystko jednak wskazuje na jej wszystkożerność.

Phil jest przemiłym człowiekiem, bardzo skorym do pomocy. Jak się okazało wraz ze swoją narzeczoną przez trzy lata pracował jako pielęgniarz na terenie rezerwatu, który znajduje się 400 km na północ od Thunder Bay, do którego nie prowadzi żadna droga, a małym załogowym samolotem leci się jakąś godzinę. Był to obszar odcięty od świata i zaraz świetne doświadczenie zawodowe, uczące ogromnej kreatywności i zaradności. 
Po co się przyjeżdża do Sudbury? 
Pierwszy bardzo prozaiczny powód - znaleźliśmy tu hosta, gdzie mogliśmy chwilę odpocząć i wysuszyć namiot, zrobić pranie i wyspać się trochę.

Tak się rozbija namiot! :P

Drugim powodem może być zwiedzanie, miasto słynie z kilku faktów. Komin, który tu stoi, do czasu zbudowania CN Tower, był najwyższym budynkiem Kanady. Na terenie miasta znajduje się potężna kopalnia Niklu, z którego miasto słynie. Tuż obok kopalni ustawiono największą monetę świata (tak mi się przynajmniej wydaje, wykonaną najprawdopodobniej z Niklu.



I jeśli chodzi o samo miasto to byłoby na tyle. Widzieliśmy wszystko z zewnątrz. Do kopalni nie wchodziliśmy bo ceny w granicach 20-48$ okazały się trochę nieprzystępne. Poza tym, choć z pewnością byłoby to interesujące, nie jest dokładnie związane z tym czym się tu zajmuje, w zasadzie to nie jest nawet luźno z tym związane.
Zaopatrzyłam się w kolejne sprzęty takie jak gaz pieprzowy, torba na wodę (pojemność 2 l i można to zawiesić w plecaku, łatwo się dopasowuje do kształtu i jest podobno wytrzymała, ponadto ma rurkę, którą sobie czepiam do paska plecaka i kiedy mi się zapragnie chlusnąć wody to po prostu pociągam ze smoczka) - wynalazek dość nieskuteczny - pierwsze użycie spowodowało zalanie plecaka, no i sznurek, bo to się zawsze może przydać (dość wytrzymały, o długości 15 m).

Ostatnio doszłam do wniosku, że chyba rzeczywiście moim bratem jest niedźwiedź, bo i ja mam coś z niedźwiedzia. Uwielbiam tutejsze jagody, nie mogę przejść obojętnie obok obklejonych niebieskimi kulkami krzaczków, bez względu na to, czy jestem głodna czy nie, zawsze chętnie się nimi objadam.

Fordzik znaleziony w trakcie spaceru - kocham ten kraj.

Jezioro Simon, jedno z miliarda jezior w Ontario
 Wizyta w samym mieście jakoś nas nie zachwyciła. W trakcie zakupów dopadł nas rzęsisty deszcz, na tyle silny, ze nie chciało nam się iść nawet łapać stopa, a czekaliśmy w McDonaldzie pijąc kawę na jego koniec. Samo miasto jest typowo przemysłowe. Przypomina poniekąd nasz Górny Śląsk, ale jest tu nieco czyściej i jest więcej jezior. Nie zachwyca jednak architekturą, zwłaszcza w dzielnicach przemysłowych, które w bardzo sennej aurze przemierzaliśmy.

Wieczorem przy ognisku poznaliśmy się z przyjacielem i kuzynem Phila - Johnem, który choć pracuje jako górnik z wyglądu i zachowania jest 100%owym cowboy'em. Jest silnie zbudowany, słucha country (wreszcie ktoś kto zna mój ukochany utwór Chicken Fried), a tabakę zażywa wkładając odrobinę pod dolną wargę. Ponadto przyniósł mi dwa świetliki, których zadki błyszczały jak neony, a ja, która po raz pierwszy z czymś takim się zatknęłam, cieszyłam się jak dziecko.

Uznaliśmy jednogłośnie, że kolejny dzień przeznaczymy na wizytę w rezerwacie White Fish Lake First Nations. Wybraliśmy się tam zaraz po naszym śniadanio-obiedzie. Przeszliśmy cały rezerwat. Zauważyliśmy podobnie jak w poprzednich, że kwitnie handel papierosami, bo są one tutaj znacznie tańsze niż w reszcie kraju. Sklep (?) z rękodziełem jest zamknięty na 4 spusty. Funkcjonuje niewielka stacja benzynowa. Na początku zahaczyliśmy jeszcze o cmentarz, żeby zobaczyć jak chowa się tutaj zmarłych. Mnóstwo powyłamywanych krzyży, zarośnięto wo wszystko trawą i owiane aurą tajemniczości. Nad trawami latają niezliczone zastępy ważek, które są tutaj kolosalne. Przy niektórych grobach leżą jakieś zabawki, przy innych wiatraki- mydło i powidło.

Umarł miś


Bardzo praktyczna rada dla wszystkich widzących ów dom.
Już mieliśmy wychodzić ze wsi, gdy zatrzymał się koło nas pewien tęższy, śniady pan, kremowym Chevroletem i zapytał skąd jesteśmy i co robimy w tym miejscu. Powiedzieliśmy mu kilka słów na temat wyprawy i najwyraźniej zaintrygowany tym zabrał nas na wycieczkę po okolicy. Pierwszym punktem było studio Pine Needle Productions, gdzie nagrywa się muzykę i robi też filmy. Wystrój studia jest jednak dość niebanalny. Najbardziej interesującym elementem wydaje się być zawieszone u góry czółno z kory brzozowej wykonane tradycyjną  metodą przez Michaela Naponsę, który jest lokalnym artystą, człowiekie, który chce żyć jak niegdyś żyli jego przodkowie, potrafi miesiącami przetrwać w buszu i któy był włąśnie naszym niespodziewanym przewodnikiem po okolicy.
Mike ma swą siedzibę tuż za wsią, tam niekiedy żyje, kiedy nie pracuje lub nie prowadzi survivalu. Jest to też skład jego dzieł i półfabrykatów do produkcji łodzi, rakiet śnieżnych, rękawic, czapek, bębnów etc. Będąc na zewnątrz czuliśmy, że coś przeraźliwie śmierdzi padliną, gdy go o to zapytałam okazało się, że gdzieś w wodzie nieopodal preparuje on upolowanego łosia na potrzeby kolejnych dzieł.
Skład i dom Michaela.
Kolejnym punktem naszej wycieczki po okolicy była stara część rezerwatu, która już praktycznie nie jest wcale zamieszkała, jest ukryta głębiej w lesie i nie prowadzi tam juz droga asfaltowa, a jedynie żwirowa. W tym miejscu nad White Fish Lake odbywają się corocznie uroczystości Pow Wow, najbliższa jak się okazuje będzie za tydzień. Niestety mnie już tu wtedy nie będzie. Główny budynek placu, kształtem nawiązuje do konstrukcji Wigwamu, jest jednak od niego wiele większy. W tym roku zostanie użyty po raz pierwszy, gdyż jest to młoda konstrukcja.
Wnętrze domu w którym odbywają się ważniejsze części uroczystości Pow Wow, która już za tydzień

A tak wygląda konstrukcja z zewnątrz, miała przypominać poniekąd wigwam.
Mieliśmy okazję przejechać się jeszcze dalej. Zobaczyliśmy miejsce, gdzie znajduje się stary cmentarz, gdzie niegdyś stał kościół. Aż w końcu Mike zabrał nas do domu jego brata, świeżo wybudowanego cottage nad jeziorem Round Lake. Miejsce jest niezwykle urokliwe, spokojne, znajduje się w środku rezerwatu i jest jednym z bodajże dwóch lub trzech domków nad jeziorem. Cały jest drewniany, mnóstwo w nim rzeźb i lokalnych motywów. Poczuliśmy się na prawdę wyróżnieni, gdy zaproszono nas tu jeszcze na wieczornego grilla i wieczór kawalerski. Nie udało się jednak na niego wybrać, gdyż  było to dla nas trochę za daleko na piechotę, a Mike mimo umówionego spotkania nie przyjechał nas odebrać. Najprawdopodobniej musiał się po prostu zająć czwórką swoich uroczych dzieci, więc nie rozpaczaliśmy.
Wnętrze domu brata Michaela. 
Wybraliśmy się tylko na krótki spacer za dom naszego hosta, gdzie znajduje się sielskie miejsce do obserwacji zwierzyny. Bagna na które często przychodzą łosie, połacie jagód gdzie uwielbiają paść się niedźwiedzie. Mieliśmy okazję podziwiać w tym miejscu zachód słońca. A teraz czas najwyższy ruszać w dalszą drogę do Thessalon, gdzie czeka nas kolejny postój. (Angelika)
Bagna za domem naszego hosta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz