poniedziałek, 14 lipca 2014

Into the wild


Umieranie z pragnienia, bycie zeżartym przez kanadyjskie gigamoskity, czy podglądanie niedźwiedzi - takie atrakcje zapewnia Algonquin Provincial Park. Ja polecam, Maciek nie. Komarzyce go kochają, wszystkie myślą, że jest Ryanem Goslingiem i całują go namiętnie w każdą odsłoniętą część ciała, ale cóż, to jest element Kanady, którego można i trzeba było się spodziewać.

Zanim dotarliśmy do Algonquin spędziliśmy bardzo miłe chwile w Peterborough, wszystko to dzięki gościnności naszych hostów, którzy otworzyli przed nami swoje drzwi, którzy podpowiedzieli, co ciekawego możemy zobaczyć w mieście, co się tu aktualnie odbywa i którzy zachęcali mnie do studiowania w Kanadzie, brzmi to interesująco, aczkolwiek, nie wiem na ile to jest do zrealizowania i czy na pewno bym tego chciała. Ich pięcioletnia córeczka, która włada na zmianę angielskim i francuskim od razu podbiła moje serce i świetnie się razem bawiłyśmy, czy to na trampolinie, czy to grając w jej ulubione gry.
The cutest child that I've met in this trip.
 Przyszła wreszcie pora, by opuścić bezpieczną przystań i ruszyć w nieznane, na północ. W dzikość.
Przy opuszczonej stacji benzynowej - zboczywszy trochę z drogi

Nienajlepsza reklama piwa - ale darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda.

Dalsze poszukiwania drzew mebli
 Wiele rzeczy słyszało się o parku Algonquin w tej podróży. Po pierwsze jest to miejsce niebywale piękne, po drugie na porządku dziennym są tu spotkania z łosiami, czy raczej samicami łosia (spotkanie samca nie jest zalecane, zwłaszcza w okresie wiosennym, bo jak się dowiedzieliśmy taki samiec potrafi siłą uderzenia złamać potężną sosną - przynajmniej takie doświadczenia miał jeden z naszych kierowców), niedźwiedziami, czy niedźwiedzicami z małymi (o czym wkrótce sami mieliśmy się przekonać), czy ptactwem wszelkiego rodzaju.
 Algonquin jest niezwykle ciekawy, ale też niezwykle drogi. Kiedy pani przy wejściu na camping poinformowała nas, że zapłacimy za nocleg ponad 80$ to kopara mi opadła - dwa dni, dwie osoby, mały namiocik, bez samochodu - takie są niestety kanadyjskie standardy. Jeszcze, żeby nasza antropopresja była jakaś duża, ale nie. Targowanie nic nie dało, carcamping, nie przewiduje miejsc dla autostopowiczów. Tańszą opcją był nocleg na campingu na szlaku. Do przejścia było 4 km - wtedy płacilibyśmy za noc 23 za dwie osoby. Gdybyśmy weszli z drogi prosto na szlak nie płacilibyśmy nic, ale cóż mądry Polak po szkodzie.
Zostaliśmy tam i tak na dwie noce.
 Idąc na miejsce trochę pobłądziliśmy, bo tutejsze mapy okazały się bardzo nieprecyzyjne i kluczowe drogi nie były na nich zaznaczone. Zbaczając w jedną z takich kluczowych dróg, w oddali dostrzegliśmy jakieś zwierzę. Z początku wydawało nam się, że jest to ryś, albo jakieś inne stworzenie w podobnych rozmiarach. Później jednak gdy stworzonko spojrzało nam w oczy zauważyliśmy, że to mały niedźwiadek, a z krzaków wystawał ogromny zadek jego mamy. Wolałam uniknąć konfrontacji z mamusią, więc odwróciliśmy się na pięcie i najszybciej jak umieliśmy poszliśmy w przeciwną stronę, już chcieliśmy wrócić na carcamping, kiedy spotkaliśmy idącą ku nam grupę z Ottawy. Powiedzieli, że idą dokładnie w to miejsce, w które my chcieliśmy się dostać. Zabraliśmy się więc z nimi, wiadomo, że raźniej jest podróżować w takim miejscu w liczniejszej grupie.
Ta wspólna wycieczka okazała się bardzo pouczająca i obnażyła nasze liche przygotowanie. Obozując w lesie trzeba się zabezpieczyć przed niespodziewanymi gośćmi, których może do nas ściągnąć zapach jedzenia. Przed niedźwiedziami, czy szopami. W tym calu najlepiej jest zawiesić nasz prowiant na drzewie w taki sposób, by żadne stwory o nim nie wiedziały. Warto mieć do tego celu nieprzemakalną sakwę i linę - my oczywiście nie mieliśmy, ani jednego ani drugiego. Warto mieć ze sobą też albo zapas wody w takiej torbie na wodę, albo tabletki do uzdatniania wody. Teraz nauczeni doświadczeniem zaopatrujemy się w tego rodzaju sprzęty.
Ochrona przed komarami - nieskuteczna. 
 Co do ptactwa wszelkiego rodzaju: jednym z najciekawszych okazów na jakie udało nam się trafić była kaczka Loon - nurkująca nawet do 10 minut pod wodę. Nie wiem jak to robi, ale byłam nią oczarowana. Nasz pierwszy kontakt z nią to słuchanie jej nocnych śpiewów. Byłam przekonana, że gdzieś w oddali wyje wilk, ewentualnie czasem myślałam, że to sowa. A tu zonk! Znajomi z Ottawy mówią, że to kaczka. What?! Jak ona tak śpiewa? Kaczka ta jest bardzo nieśmiała i raczej nie zbliża się do ludzi. Tylko dwa razy dotąd udało się sfotografować loon nurkujacą - nie jest to łatwe zadanie.
Loon
Nieruchoma nocą tafla Provoking Lake.

Wschód słońca nad Provoking Lake

Nasz namiocik wśród drzew.

Pierwsze danie gotowane na obozowo z dodatkiem popiołu.

Najlepszy prysznic ever!
 W drodze powrotnej na parking mijaliśmy piękny wodospad - nie mogłam przejść obok niego obojętnie. Byłam wykończona trekingiem w lesie o ogromnej wilgotności i wysokiej temperaturze z dwudziestokilogramowym plecakiem w górę i w dół. Kąpiel po prostu była niezbędna i przywróciła mi siły na resztę dnia. Na parkingu okazało się, że nie uda nam się zatankować butelek, bo nie ma tu żadnego kranu, więc wszyscy kierowcy oddawali nam tam swoje zapasy wody. Kochani Kanadyjczycy!

Wyszliśmy na drogę w środku parku i staliśmy w palącym słońcu ładnych kilkadziesiąt minut, aż w końcu zatrzymał się Fabian. Żołnierz, który dziś pracuje jako elektryk i przyjeżdża do Algonquin fotografować nurkujące loony. Człowiek, którego życiorysem można by wypełnić kolejny post. Zabrał nas do sklepu gdzie kupiłam nieprzemakalna sakwę, powiedział, gdzie możemy kupić pozostałe sprzęty. Zabrał nas na obiad w McDonaldzie, a na koniec ofiarował nam jeszcze zapas tabletek do uzdatniania wody, filtr do wody i torbę do noszenia wody (bo bez wody daleko się nie zajedzie) i zostawił nas na drodze, gdzie dalej mogliśmy stopować w kierunku Sudubry.

Łapanie stopa na autostradzie - jak się okazało - im dalej od Toronto, tym bardziej jest to legalne.
 Kolejnym i ostatnim tego dnia kierowcą był John, który okazał się przemiłym człowiekiem zainteresowanym archeologią, architekturą, geografią i wszystkim z czym tylko dane mu było się zetknąć. Człowiek starej daty, który w swoim aucie ma zawieszone fragmenty z Pisma Świętego, ilekroć widzę coś takiego u kierowców od razu czuję się spokojniejsza. Zawiózł nas pod dom naszego kolejnego hosta w Sudbury, czy raczej na przedmieściach miasta. Phil mieszka tu w uroczym domku wraz ze swą narzeczoną i maleńkim siedmiomiesięcznym synkiem. Udostępnił nam przecudnie wygodne łóżko, gdzie mogliśmy wypocząć po dniach pełnych wrażeń.
Modlitwy w samochodzie trackera Johna, który podrzucił nas do Sudbury.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz