środa, 17 września 2014

Helikopterem na stopa - Przygody na wyspie

Co tam? Tytuł was zaciekawił? No, mam nadzieję i przysięgam, że nie ma w nim krzty kłamstwa. I choć przygoda to niebanalna to dajcie mi chwilę aby do niej dojść, bo po drodze działo się mnóstwo innych pięknych rzeczy. 
Jak to jest, że niektórzy podróżujący na stopa zrażają się po pierwszej próbie, a ja mogłabym napisać książkę z każdego pojedynczego dnia? To chyba zaufanie Opatrzności, że nic nie może mi się stać. Poza tym myślę, że mój Anioł Stróż jest najlepszym managerem ever! Jakbym ja tak ogarniała wszystko jak on to by było już całkiem perfect. Dość tych zapożyczeń :P
Wyjeżdżając z Victorii pozbyłam się moich trampek. Powiecie, że powinnam zmienić nazwę wyprawy... eee tam, nadal jestem trampem, a obuwie tego typu to najgorszy wybór wszech czasów. Wywaliłam też sandały, które i tak się już rozyspywały i teraz tylko moje treki dzielnie przy mnie trwają i podejrzewam, że powinny wytrwać jeszcze kilka lat.
 Gdy już wyjechałam z Victorii, choć wbrew pozorom nie było to takie łatwe, skierowałam swoje pierwsze kroki nad prawdziwy szeroki nieogarniony wzorkiem ocean. Najlepszym miejscem wydawał się Ucluelet. Tym bardziej, że chciałam pójść wreszcie w niedzielę na mszę,a tutaj właśnie znalazłam jeden kościół katolicki. Do celu dotarłam około godziny 10 wieczorem, więc gdy było już całkiem ciemno. Angielska para, która mnie wiozła, miała spore opory, żeby mnie tam zostawić na noc. Ja jednak czułam, że będzie dobrze. Znalazłam kościół i myślałam sobie, aby rozbić namiot w okolicy, zawsze to jakoś bezpieczniej, ale pomyślałam, że przecież muszę pójść nad ocean, co z tego, że jest późno. Uparcie wędrowałam, aż dotarłam do plaży Terrace Beach. Plaży... w sumie była maleńka i kamienista, ale tuż obok była wiata, która w tą ciepłą dosyć noc wydała mi się idealnym miejscem na camping. Taki bez rozbijania namiotu z widokiem na zatokę. W zatoce woda nawet nie była taka diabelnie zimna jak mi wszyscy powtarzają. Ale z pewnością bardzo słona.
Rozłożyłam karimatkę, położyłam swój ukochany śpiworek (serio serio, jestem najlepszym przykładem, że można pokochać swój ekwipunek - śpiwór Yetiego, ciągle mnie nie zawodzi, plecak Deutera dziwnym trafem wytrzymuje obciążenie i warunki na jakie go narażam, a namiocik Eureki jest lekki, stabilny, prosty w obsłudze i nieprzemakalny) plecak pod głowę przykryłam się jeszcze płaszczem i w kimę. Był to bardzo czujny sen, bo wszyscy przestrzegają mnie tu przed cougarami, niedźwiedziami (choć akurat te drugie w okresie tarła łososi, raczej nie chodzą głodne) Jeden gość chciał tu przyjść wieczorem, ale zauważył kawałek człowieka i zrezygnował.

 Przebudziłam się koło 1.00 i zobaczyłam coś takiego. Księżyc w pełni, rozgwieżdżone niebo, a wkoło mnie... dżungla.  Przysięgam, lasy deszczowe tego obszaru w dużej mierze przypominają dżunglę. Wszystko porośnięte wiszącymi porostami ponad metrowej długości. Piękna była ta noc i względnie ciepła intensywnie myślałam, żeby wskoczyć teraz do tego Pacyfiku i popływać, ale jak wyobrażałam sobie, że jestem cała w soli i nie mam gdzie się z niej wykąpać to sobie darowałam. Przeszłam się trochę po oblanej księżycową poświatą plaży i udałam się na dalszy spoczynek.


Wadą noclegów na dziko jest to, że trzeba wstać wcześnie, by nikt Cię nie przyłapał, więc przebudziłam się koło piątej - patrzę - nie ma oceanu, a cały świat skąpany we mgle. Był odpływ. Szybciutko zwinęłam manatki, zostawiłam tu jeszcze plecak i ze swoim "śniadaniem" (tuńczyk z puszki, ogórek i tortilla, bo łatwiej ją spakować niż chleb) powędrowałam na plażę. A tam, jakie cuda! Ocean odkrył całe rafy jakiś dziwacznych żyjątek, które były przyczepione do skał i mogłyby być roślinami, ale te glutki, po dotknięciu całe się kurczyły - niesamowite. :P Angelika odkrywa świat. Kto wie jak to się nazywa? Ponadto plaża pokryta była wodorostami, jakby wielką sałatką. Czy mi na prawdę wszystko musi kojarzyć się z jedzeniem?
 Zabrałam bagaż i podreptałam w stronę kościoła. Msza była o 10. Na mszy strasznie fałszowali (więc modliłam się 4 razy). A po niej zeszliśmy na kawkę i ciacho do dolnej części kościoła. Ksiądz Filipińczyk powiedział mi, że na wyspie Vancouver jest 5 polskich księży. Wzięłam więc od niego adresy parafii i jak się później okazało był to strzał w dziesiątkę. Dwie panie z tegoż kościoła zabrały mnie ze sobą do Tofino, gdzie spędziłam część dnia na plaży pisząc dziennik. Ale ciągle nie znalazłam jeszcze oceanu jakiego szukałam - wielkiej otwartej przestrzeni - wszędzie tylko zatoki i fiordy - bez sensu, nie?
 Mój kolejny nocleg był w Tofi Bike Park. Chyba nigdy więcej nie chce się ładować do żadnych Parków Narodowych. Wszędzie zakazy campingów. Przecież nie rozpalam ogniska, nie stwarzam zagrożenia. Pewnie gdyby ktoś mnie przyłapał nie płaciłabym kary, bo moja szkodliwość była zerowa, ale zakaz jest. Z tym że w tym chilloutowym BC nikt nie słucha zakazów. Rozbiłam z tyłu swój szary namiocik, który pięknie komponował się wśród żwirowych górek do skakania na rowerze, dobrze, że nikt nie przyjechał tu poskakać i nie wjechał na mój mały przenośny domek.
 Rano ruszyłam na podbój Tofino zobaczyłam wiszące przy Skateparku buty, startujące wodoloty, lekcje pływania kajakiem. wszystkiego by się chciało spróbować, ale zamiast płacić czekam na okazje, a później je chwytam :) W marinie natknęłam się na przepiękny kuter rybacki imieniem Lady Rose - romantyczna sceneria. Nawet przejścia dla pieszych i stojaki dla rowerów nawiązują do morskich kształtów. Później wysłałam wam drodzy stos pocztówek, ale to już ostatnie, bo jeden znaczek kosztuje 2,50$ + pocztówka. Jak to mnożę przez 26 to trochę mnie boli portfel, ale w zasadzie wszystko mi tu przychodzi z łatwością i za darmo, więc nie mam co się przejmować na zapas finansami. :)




 Wychodząc z miasteczka, ktoś mnie oczywiście podrzucił do dobrego autostopowego punktu, gdzie jednak spędziłam trochę czasu. Ale jak widać, tak musiało być bym mogła spotkać Joe Martina - rzeźbiarza, artystę, który zaprosił mnie do swego domu w rezerwacie na obiad. Zauważyłam, że rezerwat w którym żyje w niczym nie przypomina tych, które dotąd odwiedzałam. Jest bardzo nowy, schludny, wszystkie domy stoją wokół jednego placu, tak, że nie ma daleko do sąsiadów. Bardzo tu rodzinnie. Joe ugotował na obiad łososia - jak zobaczyłam gabaryty, to bardziej bym się skłaniała, by powiedzieć, że to rekin. Ale jednak smaczne to bydle. W trakcie przygotowywania posiłku dowiedziałam się o znaczeniu wielu symboli - jak np. poszczególne zwierzęta w totemie, dowiedziałam się czym tak na prawdę jest potlacz i jak karało się przewinienia w takich małych społecznościach. Nie od dziś wiadomo, że "odrobina kwasu, całe ciasto zakwasza", więc osoby, które przyczyniały się do niszczenia więzi społecznych, były wyrzucane ze społeczności. Wsadzano takiego człowieka do łodzi, którą wysyłano na ocean bez niczego. Bez jedzenia, wody wioseł - nic. Jeśli taki winowajca przetrwał miał prawo żyć, ale przenoszono go do innego plemienia, gdzie zaczynał życie z czystym życiorysem.

 Gdy znów znalazłam się na drodze, ludzie byli mi jacyś nieprzychylni, stałam tam i stałam, w końcu wzięłam plecak i zaczęłam wędrować. Przez krzaki zobaczyłam ocean jakiego szukałam, wielką otwartą przestrzeń, gdzie w końcu jest czym oddychać. Uznałam, że co to dla  mnie - przedrę się przez krzaki. Dziwnym trafem zapomniałam maczety, a jak na złość rosły tu same dzikie róże i jeżyny. Jednak po kilku chwilach udało się i już miałam to cudo na wyciągnięcie ręki. Zruciłam ciuchy i pobiegłam do wody. Fale były ogromniaste - nigdy tak dużych nie spotykałam. Na plaży trochę surferów, i spacerowiczów. Później wykazałam się jeszcze kreatywnością i zostawiłam na plaży ślad, że Polska tu była. Napis ułożyłam z moich ulubionych oceanicznych plemników, których ogonek czasami osiąga nawet 5 metrów długości - jaki ojciec taki plemnik :P

 Kolejnym człowiekiem, który zlitował się nad polską autostopowiczką był Wilfred Atleo. Kolejny złoty człowiek i kolejny Nativ. Człowiek historia. W swoim życiu w robił setki ciekawych rzeczy - nurkował komercyjnie i prywatnie, był przewodnikiem wśród wielorybów, a opowiadał mi jak jego dziadek polował jeszcze na wieloryby, rzucając w nie harpunem stojąc na czółnie. Wilfred sporo czasu przepracował jako drwal, więc ma też dużą wiedzę na ten temat. Po drodze pokazał mi piękne miejsce - wodospad, którego nazwy nie znam, ale który był chyba najpiękniejszym wodospadem na jaki się natknęłam, choć nie był jakiejś oszałamiającej wielkości.


 Świetnie nam się rozmawiało i choć planowałam nocleg przy którymś z okolicznych jezior, to plany trochę się zmieniły.  Im bliżej Port Alberni się znajdowaliśmy, tym bardziej zielona się stawałam. Widać campingi na dziko i brak kąpieli jakoś mi nie służą. Wil zaproponował, że mogę zatrzymać się u niego i jego rodziny. Co była dla mnie zbawienne, bo rano obudziłam się świeża i wypoczęta. Mieszka w uroczym domku na przedmieściach wraz z żoną, dwójką dorosłych już dzieci i dwoma psami, które wyglądają jak Stich z bajki Disney'a.

 Kolejny dzień to przejażdżka do Campell River. Tutaj m.in. mieszka i pracuje jeden z polskich księży. Od razu więc wybrałam sie do parafii św. Patryka, by spotkać rodaka. Ojciec Jan Grotowski, Salwatorianin, był chyba bardzo zdziwiony moim przybyciem. Ten kochany człowiek znalazł mi najlepszy nocleg pod słońcem, w domu Aidy i Ricka. Ona Portugalaka, on rodem z Saskachewan. Wiem, że nie ma ludzi idealnych, ale nieraz obserwuje, że ludzie będąc w związku z osobą, która pasuje do nich idealnie, razem tworzą idealną całość i jak to kiedyś zasłyszałam jedno drugiego wpycha do nieba.. WSZYSTKIM tego samego życzę. Miałam zostać jedną noc, ale tak dobrze się tam czułą, że zostałam na dwie.
W miasteczku spotkałam się z właścicielem firmy Aboriginal Journeys, Garrym. Pasjonująca jest jego praca, bowiem tego dnia, gdy się widzieliśmy, miał okazję podziwić 14 czarnych niedźwiedzi łowiących łososie podczas tarła, nieraz spotyka wieloryby orki, stada delfinów.
Jako, że Aida i Rick zgodzili się gościć mnie jeszcze nieco dłużej uznałam, że kolejny dzień przeznaczę na wyspę Quadra. Niewielka wyspa położona pół godziny drogi promem od miasta (bilet na prom ok. 10 $) jest miejscem gdzie turystyka kulturowa jest jedną z ważniejszych gałęzi turystyki. W położonym na terenie rezerwatu Nuyumbalees Cultural Centre można dowiedzieć się wiele na temat potlaczu.
Raz już wpisałam nieco o potlaczach, teraz jednak chciałabym ten temat nieco rozszerzyć. Nie wiem jak obszerna jest w Polsce literatura antropologiczna na ten temat, ale pamiętam, że z tematem potlaczu spotkałam się niegdyś w jednej książce, której tytułu nie pomnę, która była jednak książką przygodową, byłą ponadto napisana w bardzo enigmatyczny sposób. Wspominała też coś o kanibalizmie wśród tych kultur zachodniego wybrzeża. Jednak moja wiedza, podobnie jak forma książki była bardzo enigmatyczna. Chciałam dowiedzieć się więcej u źródła.

Potlatch oznacza dawanie. Organizowany był z okazji ważnych wydarzeń w życiu społeczności i miał pokazywać jak dobrzy i szczodrzy są organizatorzy potlaczu. Tutaj wyznacznikiem bogactwa nie jest to ile dóbr posiadasz, ale to ile możesz dać innym. Przy czym wszyscy obdarowani maja być świadkami szczodrości. Zanim następuje część, gdzie wszyscy są obdarowywani, odbywają się tańce, które mają wielorakie znaczenie i są różne w zależności od celu organizowanego potlaczu. Większość potlaczy dziś składa się z dwóch podstawowych części:
- T'seka Sacred Red Cedar Bark Dance
- Tła' saka Peace Dance
W latach 1885 - 1951 potlacze były oficjalnie zabronione, odbywały się jednak potajemnie.
W 1921 roku na tej wyspie i na Alert Bay miał miejsce potlacz, którego organizatorzy i uczestnicy zostali zdemaskowani przez władzę i przez kościół. Zamknięto ich w więzieniach i ukarano, wszelkie dobra i regalia skonfiskowano. Nuyumbalees Cultural Centre na Quadra Island i U'mista Cultural Centre na Alert Bay - to kolekcje muzealne stworzone z odzyskanych po 1951 roku dóbr ze wspomnianego niefortunnego potlaczu z lat dwudziestych.





Wkrótce nadszedł czas by opuścić gościnne progi Campbell River. Po pożegnaniu z księdzem i Aidą i po znalezieniu mi kolejnego noclegu w Port Hardy ruszyłam w drogę. Aida podwiozła mnie oczywiście nieprzyzwoicie daleko, bo ponad 100 km od miasta. Tam po kilku minutach oczekiwania zatrzymał się pewien przystojny mężczyzna w średnim wieku, który jak się  okazało jest od lat pilotem helikoptera w West Coast Helicopters i powiedział, ze może zabrać mnie do Port McNail, które jest położone 30 km od Port Hardy. Rozmawialiśmy jakiś czas, opowiedziałam mu moją historię, napomknęłam, że nie ja ją piszę, lecz wszyscy cudowni ludzie, którzy każdego dnia mnie zaskakują i pokazują jasną stronę życia. Pomyślałam wtedy - co mi szkodzi, zapytam: "A masz może miejsce w helikopterze?" I co usłyszałam? "Właśnie chciałem, Ci zaproponować, gdy powiedziałaś, że wybierasz się do Port Hardy, że możesz, jeśli chcesz, polecieć tam ze mną." Drodzy, bajka! Musiałam chwilę zaczekać, ale już po kilku godzinach byłam w powietrzu. Lecieliśmy pół godziny, bo Trent zabrał mnie jeszcze na wycieczkę nad Alert Bay, bym zobaczyła miejsce w które chcę się wybrać, z góry. Lot trwał strasznie krótko, obydwoje, żałowaliśmy, że tak krótko. Trent powiedział swoim kolegom, że zabrał mnie bo "rozświetliłam jego dzień". A więc udaje mi się "być jak promień słońca, który świeci tam, gdzie jest posłany"
Inni piloci na lotnisku w Port Hardy, wspomnieli, że spotkali się z historią autostopowicza na Alasce, który wylądował gdzieś w dziczy i pilot helikoptera go zauważył, wylądował na szosie i zabrał chłopa. Wyobraźcie sobie zdziwienie takiego autostopowicza.


Z lotniska zabrała mnie Lata, piękna pochodząca z Fidżi kobieta, która gościła mnie przez dwie noce w swym pięknym domu w Port Hardy. Czułam się jak księżniczka, niczego mi nie brakowało.
Wczesnym rankiem wybrałam się na wspomnianą już wyspę Alert Bay, która w całości jest rezerwatem Indian. Poza muzeum na wyspie znajduje się najwyższy na świecie pal totemiczny. Samo muzeum znajduje się tuż przy budynku dawnej szkoły tzw. Residencial school, która dziś straszy swoimi opuszczonymi ścianami i wybitymi oknami. Pomysł na te szkoły zrodziła się w głowach polityków w 1879, by "wyeliminować indiański problem". My, Polacy dobrze wiemy, czym jest wynarodowienie, czy indoktrynacja. Wiemy jak to jest, kiedy ktoś zabrania nam używać rodzimego języka, kultywować naszej religii. Dobrze wiemy, że odcinanie korzeni bardzo boli. To co działo się w tych szkołach miało właśnie na celu wyrzucenie Indianina z Indianina. Chłopcom obcinano włosy, zakazywano dzieciom używania języka ich plemienia, zmuszano do pracy  na rzecz szkoły. Często dochodziło do przemocy fizycznej i nadużyć seksualnych. Młodzi ludzie ukończywszy taką szkołę nie potrafili odnaleźć się w społeczeństwie. Wracali do swoich wiosek i nie umieli nic, co mogłoby im się przydać. I tu zaczynały się kłopoty. Zaczynały się nałogi i demoralizacja. Lata jeszcze miną nim Native People uleczą swe społeczeństwo ze skutków tej paskudnej polityki.


Na promie na Alert Bay poznałam Kaleba Child. Gdy gość dowiedział się, że jestem z Polski to z właściwą sobie ekspresją wykrzyknął, że jestem jego kuzynką. Jak się okazało ma on korzenie polsko-ukraińsko-indiańskie. Powiedział mi tam o odbywającym się następnego dnia potlaczu w Fort Rupert. Z promu zabrał mnie do miasteczka, pokazał, gdzie odbędzie się uroczystość i przedstawił całej społeczności, w tym osobom, które są lokalnymi rzeźbiarzami, malarzami, organizatorowi potlaczu. Był to memoriał pewnej bardzo zasłużonej dla społeczności osoby.
Uroczystość odbywa się zawsze w Dużym Domu. Taki budynek można znaleźć w każdym rezerwacie i nie tylko. W dachu znajduje się otwór którym uchodzi dym i wpada światło. Stąd piękne efekty wizualne i tajemnicza atmosfera. Na końcu rozdawane są dary i każdy, kto przybył dostaje jakieś pamiątkowe dary. I mnie to nie ominęło. Zaopatrzono mnie w dżemy (4 słoiki w koszyczku z kory cedru - jestem teraz prawdziwym słoikiem w Kanadzie), ściereczki, kolczyki. Nie wiem jak to spakuje, ale wedle tradycji pewnie też to rozdam.






Na potlaczu spotkałam dwójkę młodych ludzi Jeremy'ego i Gregory'ego z którymi spędziłam kolejne 3 dni. Wybraliśmy się na trekking w Parku Prowincjonalnym Cape Scott, który jest miejscem najdalej wysuniętym na północny zachód na wyspie. Jest to miejsce gdzie kończy się świat, a ludzie dochodząc tam spadają w przepaść :P gdyby zakładać, że Ziemia jest płaska. ;)
Cape Scott dla mnie był na prawdę końcem świata. Jechaliśmy na miejsce jakieś 80 km, po czym przez 2 dni z plecakami przeszliśmy 50 km, nocowaliśmy na plaży, we mgle.
Na miejsce doszliśmy późnym wieczorem, w zasadzie było totalnie ciemno, słychać było tylko szum oceanu, czy raczej niemal jego grzmot. Mgła skrywała wszystko, gdy chciałam umyć łyżkę w oceanie szłam do niego kilkaset metrów i w ciemności zniknęło mi już nawet światło obozu. Udało mi się rozpalić ogień z  wilgotnego drewna wodorostów i odrobiny papieru, co uważam za swój campingowy sukces.
W nocy oczywiście wymienialiśmy się strasznymi opowieściami. Czy wiecie, że w opowieściach Indian jest postać, która nazywa się Chlachla i jest czymś w rodzaju naszego Yeti'ego. Z tym, że Chlachla chodzi nocą z koszykiem, nie tylko w górach, a może pojawić się wszędzie i zbiera małe dzieci. Kiedy Gregory wraz z ojcem i dziadkiem byli w nocy w lesie wewnątrz wyspy Bella Bella, z której pochodzi, usłyszeli obrzydliwe głosy i wiedzieli od razu, ze nie pochodzą one ani od człowieka, ani od żadnego ze znanych im zwierząt. Ukryli chłopaka w samochodzie, by uchronić go przed niebezpiecznym mitycznym stworem.
Wspominałam też, że u kultur zachodniego wybrzeża pojawia się motyw kanibalizmu. Wytłumaczył mi go bliżej Gregory, który będąc Nativem dobrze orientuje się w lokalnych tradycjach.
Otóż jak w  każdej kulturze i w tej mężczyźni wchodząc w dorosłość musieli przejść inicjację. Polegała na czteromiesięcznym samotnym przetrwaniu w dziczy. W momencie, gdy mężczyźni wracali, próbowano przywrócić ich społeczeństwu, ale na początku byli tak agresywni, że obawiano się, że moga nawet kogoś zaatakować i ugryźć, bo przywykli do jedzenia surowego mięsa. Specjalny potlacz potrafił jednak im pomóc.





Skończyła się droga, czas wracać. Powoli zaczynam kierować się do Toronto. Wiem, że podróż się nie skończyła, ale czas uciekł tak szybko, że ledwo się obejrzałam jak minęły niemal te 3 miesiące.

1 komentarz:

  1. Andżela, wiem że kończy się przewspaniała podróż, ale niech Ci nie będzie z tego powodu zbyt przykro - pamiętaj, że my tu na Ciebie bardzo czekaaaaaaamy!!! Ja już szerze mówiąc chciałabym przyspieszyć ten czas i móc wreszcie posłuchać tych wszystkich opowieści na żywo (uprzedzam, że mam milion pytań) ;)

    OdpowiedzUsuń