sobota, 6 września 2014

Największe miasta BC

Dotarłam do Vancouver, największego miasta BC - choć nie stolicy prowincji, bo tą jest Victoria, położona już na wyspie Vancouver. Słyszałam, że to piękne miasto, a tutaj, ze zdumienia buzia mi się nie domykała i bynajmniej moje zdumienie nie było spowodowane urokiem miasta. Pierwszy widok to ulice pełne Zombie. W Polsce też nie brak bezdomnych, bo nasz kraj do bogatych nie należy, ale bardzo lubię naszych bezdomnych i nie mam obaw by z nimi rozmawiać, a tutaj, mówiąc szczerze naprawdę bym się ich obawiała. Miałam to szczęście, że zatrzymana przeze mnie czeska para dowiozła mnie prosto do mojego celu, czyli domu hosta w downtown. Jednak przerażający jest widok niektórych ulic, gdzie plącze się mnóstwo osób z obłąkanym wyrazem twarzy, na ciężkich dragach, którzy wyglądają jakby rzeczywiście umarli już jakiś czas temu, ale wciąż jakimś cudem powłóczą nogami. To było bardzo smutne. Jednocześnie jest to miasto najdroższe w całej Kanadzie - ceny mieszkań oscylują w granicy miliona, wynajem kosztuje 1000$ za dwa pokoje i kuchnię. Jeśli nie ma się dobrej pracy to rzeczywiście bardzo łatwo wylądować na ulicy.

Tragicznie wyglądająca ulica Vancouver
 Mój host, Navido pokazał mi jednak, ze nie wszędzie jest tak tragicznie, wieczorem wybraliśmy się na spacer po plaży w okolicach Stanley Park, gdzie mogłam zobaczyć wielkie oceaniczne statki, osobliwe rzeźby tworzone przez wszystkich z balansujących kamieni (niektóre z nich wydaja się naprawdę niemożliwe do stworzenia), a także pomnik śmiejących się ludzi (to coś dla mnie - mogłabym być jego elementem.
Tyle radości w jednym miejscu.
 Niestety miałam bardzo ograniczony czas w Vancouver, bowiem Navido, nie mógł mnie gościć dłużej niż 2 noce w związku z tym nie miałam czasu zwiedzić miasta zbyt dokładnie. Wybrałam się do kilku galerii sprzedających sztukę rdzennych mieszkańców, do Stanley Park, gdzie znajduje się miejsce z palami totemicznymi. Spędziłam tam sporo czasu, bo akurat uzupełniałam swój dziennik, miałam więc sporo czasu, by przyjrzeć się ludziom przychodzącym w to miejsce. Większość z nich przychodziła, strzelała sobie zdjęcie, czasami ktoś je robił, czasami były to tzw. selfie (co mnie nieznośnie irytuje, ale nie o tym teraz), niektórzy ludzie czytali informacje wypisane na tablicach, żeby dowiedzieć się co nieco o tych kulturach - inni zamiast czytać przyglądali się chwilę palom totemicznym i zamiast starać się zrozumieć twórców i ich motywy wyśmiewali osobliwe kształty rzeźb na nich przedstawionych. Siedząc tak i widząc po raz pierwszy w moim życiu totemy zastanawiałam się nad tym, czy słuszne jest tworzyć coś takiego jak Totem Współczesnej Kanady. Totemy zawsze przedstawiają dumne historie, legendy, mity, którymi dany ród się szczycił. Czy współczesna Kanada ma czym się szczycić? Jak taki totem mógłby wyglądać.
Nie chcę generalizować i "wylewać dziecka z kąpielą", ale powoli dochodzę do wniosku, ze jedynymi słusznymi osobami na tym lądzie są Nativi. Kanada świetnie stoi ekonomicznie, ludzie żyją tu w miarę spokojnie, nie obawiają się wojen, a informacje ze świata, gdzie wciąż rosną napięcia mało ich obchodzą, jeśli nie mają rodziny w miejscach gdzie zaognia się sytuacja. Ale widzę, że często są to ludzie bez wartości, albo tworzący sobie jakieś złudne filozofie, które tak naprawdę nie prowadzą ich do szczęścia. I absolutnie nie mam na celu wywyższenia mojej religii, ani nic takiego. Zmierzam do tego, że odcinanie się od korzeni na których wyrosło nasze społeczeństwo niszczy jego rdzeń i osłabia morale. Dlatego można zaobserwować siłę islamu - religia jednoczy tych ludzi i daje im siłę. A tutaj spotkałam niewielką garstkę ludzi, którzy są osobami religijnymi i rzeczywiście radosnymi.
Totem Poles w Stanley Park

Widok na północną część miasta po drugiej stronie zatoki.

Przepiękny mural na jednym z budynków Vancouver.
 Wspaniałym miejscem jest Museum of Antropology. Bogate zbiory ciekawe opowieści przewodników, w końcu zdobyłam nieco wiedzy na temat różnic pomiędzy różnymi plemionami wybrzeża, bo w tym regionie jest ogromne zróżnicowanie wśród Indian. Na samej wyspie Vancouver występują 3 główne grupy: Coast Salish, Nuu-chah-nulth, Kwakwaka'wakw. Wiem, nazwy nie brzmią jakoś zbyt łatwo. Czasami aż łamię sobie język próbując je wymówić. Każda z grup jest zupełnie inna. Miejscem w które już niestety nie uda mi się dotrzeć są wyspy Haida Gwaii, zamieszkane przez plemię Haida, które jest jeszcze zupełnie inne niż wspomniane wcześniej grupy. Tam jednak potrzebowałabym złapać prom, który kosztuje 250$ w jedną stronę, co jest niestety pewną przeszkodą. Jeszcze nie udało mi się złapać promu na stopa, choć kto wie.
Tak wielkie zróżnicowanie wywołane jest izolacją geograficzną. Wybrzeże poprzecinane jest fiordami, licznymi wyspami. Nie sposób podróżować tu samochodem, jedynym środkiem transportu są łodzie i promy.
Przy muzeum znajduje się ponadto  rekonstrukcja domu Haida. Były to wielkie budowle zamieszkiwane przez 40-50 osób. Część konstrukcji stanowił tzw. House Pole, który podobnie jak pale totemiczne był zdobiony zwierzętami rodowymi. Przy ścianach znajdowały się liczne ławy służące do spania na środku było palenisko, a w dachu dziura, która na wypadek złych warunków atmosferycznych była zasłaniana specjalnymi płytami. Konstrukcja takiego domu jest bardzo solidna. Można ja porówna w pewien sposób, do konstrukcji sumikowo-łątkowej z Biskupina,  z tym, że całość była obrócona o kąt 90 stopni. W poziomą deskę wsuwano pionowe, tak by ściśle do siebie przylegały. Wszystko tworzono z cedru, bo to największe i najczęściej występujące drzewo na tym terenie. Jest również proste w obróbce i miękkie, więc świetnie nadaje się do rzeźbienia. Z cedru tworzono też skrzynie, które miały łączenie tylko na jednej krawędzi, co było bardzo sprytne i ekonomiczne. Wioski Haida, jak również wioski innych plemion żyjących z oceanu znajdowały się blisko brzegu, z czysto prozaicznych względów, żeby mieć blisko do pracy - kto lubi się wcześnie zrywać do pracy? Choć dowiedziałam się, że mieli niekiedy również siedziby w głębi lądu ze względu na bardzo dotkliwy i wilgotny chłód w okresie zimowym.

Wnętrze domu Haida

Wioska Haida

Sprytna konstrukcja skrzyń z cedru.

Niezbyt apetyczne naczynie.

Rzeźba, która jest bardzo wymowna - jakby ktoś pytał -zamiast włosów są pendrive'y.
 Zaraz po wyjściu z muzeum, w ulewnym deszczu skierowałam swe kroki w stronę promu. Kroki... ciężko by było dojść gdziekolwiek na piechotę. Autobusem przejechałam chyba z 50 km. Vancouver to moloch. Można się porządnie zmachać nim się gdziekolwiek dojdzie. Ciągle pada... myślę sobie: No pięknie, jak tak będzie dalej to na tej wyspie zgnije. :P
Prom, choć z daleka wydawał mi się maleńki, w gruncie rzeczy jest ogromny. Mieści pewnie kilka tysięcy ludzi. Bilet do Victorii to nie jakiś majątek, bo 16$. Płynie się około 2h. Choć na początku siedziałam w środku na wygodnym fotelu, to jednak wkrótce przeniosłam się na pokład, gdzie (przepraszam za wyrażenie, ale to jedyne adekwatne) "piździło jak w kieleckiem" i na dodatek lał deszcz, ale nie codziennie pływa się po Pacyfiku - przynajmniej ja nie pływam codziennie.
Widoki zwłaszcza już bliżej celu były nieziemskie, bo deszcz ustał, a złote zachodzące słońce oświetlało fiordy, nad lasami unosiła się mgła, a po drugiej stronie utworzył się podwójny łuk tęczy. Booosko pięnie!
Prom w szarudze.

Promostop? Chciałoby  się... :P

Piękno w najczystszej postaci.

Mgła nad lasami na firdach.

Niezwykle wyrazista tęcza nad Pacyfikiem.

Z moim maleństwem na promie.
 W Victorii moim hostem był Andrzej Kiełbowicz, światowej klasy fotograf rodem z naszego pięknego kraju. Wiecie jak to jest, gdy od pierwszy chwil znajdujecie z kimś wspólny język i rozmawiacie jakbyście się znali 100 lat? Tak było z nami. Okropne z nas gaduły, tak więc nie mogliśmy się nagadać przez mój krótki, bo tylko czterodniowy pobyt w Victorii. Poza tym Andrzej, jako wielbiciel kobiecego piękna obsypywał mnie komplementami - zna się chłop na rzeczy. ;) Pokazał mi miasto i pouczył fotografii i obsługi photoshopa, co jest niezwykle cenne, jeśli chcę się czasem parać grafiką komputerową. To był bardzo owocny i ubogacający czas dla nas obydwojga, no i w końcu można było poopowiadać komuś kawały po polsku i takowych posłuchać, a kto mnie zna ten wie, że Królowa Sucharów, bez sucharów usycha. :P
W Vicorii kursują autobusy, które wjeżdżają do wody stają się statkami, fenomenalny pomysł dla żądnych przygód turystów. Na molo miałam możliwość obserwować śmiertelne meduzy i oceaniczne rośliny, które nazywaliśmy tutaj z Andrzejem oceanicznymi plemnikami.
W mieście jest też piękne Royal BC Museum z niezwykle bogatymi zbiorami i ciekawymi wystawami, którymi bardzo trudno się znudzić. Dowiedziałam się m.in. jak ogromne znaczenie dla Native People mają ich rodowe języki.
Innego dnia wybraliśmy się z Andrzejem na krótki trekking i kąpiel w Thetis Lake.
Serdecznie dziękuję za ten niezwykle przyjemny i odprężający czas i przepraszam za mój wilczy apetyt.  :P
Busołódź

Dziewczynka, która otrzymała ode mnie taką oto pamiątkę.

Koniec autostrady nr 1

Misternie rzeźbiony flet z agillitu, który występuje tylko w 4 miejscach na świecie m. in. na wyspach Haida Gwaii

Jedna z masek kultury Tsimshian, nie wiem czemu kojarzy mi się z Inkami, tylko zamiast złota jest cedr, a zamiast jadeitu, masa perłowa.

Maski w jaski - część ekspozycji.

Radość w śpiworze Yeti

Z Andrzejem nad jeziorem.
Kunszt mistrza. ;)

No cóż, chyba lepiej nie skakać na główkę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz