sobota, 2 sierpnia 2014

Saskatchestan

Jeśli ktoś wam kiedyś powie: "Na preriach nie ma nic ciekawego do zobaczenia, najpuściejsza część Kanady i wszędzie płasko" to powiedzcie mu: "Cmoknij się, pozwól, że sam sprawdzę"
Ja właśnie sprawdzam i absolutnie nie zgadzam się z tym, że prerie są nudne. Ja się w nich zakochałam, ta przestrzeń ta rozmaitość form, doliny przecinające teren, wszelkiej maści uprawy, opuszczone farmy i wiele innych atrakcji, to niosą ze sobą prerie. Ale zaraz, zaraz, znów się zagalopowałam. Gdzie to ja skończyłam. Na campingu z Diego?
Powrót do stolicy Manitoby przyniósł kolejną niespodziankę. Pamiętacie może jak pisałam o Gordonie, który podwoził mnie na trasie do Winnipegu? Spotkałam go w mieście. Jak to się stało? Nie wiem. Wracałam właśnie do moich Dwunastu Plemion, przechodziłam obok jakichś ogródków, gdy zobaczyłam idącego w moją stronę Gordona z gitarą i uśmiechem na twarzy. Daję słowo, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. On zaś nie wyglądał na zaskoczonego, szedł w moją stronę jakbyśmy się własnie tu i teraz umówili. Wydało mi się to na tyle dziwne, aż uznałam, że to musi być jakoś ukartowane i pewnie jest szamanem, albo ma jakieś chody na górze.
Najpierw pograł mi na gitarze, a później zaprosił do siebie. Gordon jest artystą maluje i rzeźbi, wyrabia flety o niebywałym brzmieniu. Jest człowiekiem o wielu talentach. Rozmawialiśmy przez długi czas, można powiedzieć, że w pewien sposób się zaprzyjaźniliśmy.

Gordon grający na gitarze

Klimat przy szkicowaniu mnie (czaszka niedźwiedzia na stole). Gordon miał zestaw ołówków, który nazywał się Painting Dragons, akurat do rysowania mojego portretu.

Osobliwe murale Winnipegu. Fortepian przechodzący w morskie fale.
 Umówiłam się z Gordonem jeszcze na kolejny dzień. Na spotkanie się jednak nie stawiłam, choć chciałam. Wynikła jednak kolejna osobliwa sytuacja. Poszłam do polskiego kościoła na Mszę Św. później zaś wracałam na piechotkę wypatrując jakiegoś miejsca, gdzie mogłabym złapać Wifi i z skontaktować się z Polską. Gdy przechodziłam koło jakiegoś parkingu, ktoś mnie zawołał i chciał zapytać o drogę do jakiejś latynoskiej restauracji. Karnacja wskazywała, że pytający sam jest Latynosem. Powiedziałam jednak zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia gdzie może ja znaleźć, bo jestem nietutejsza i w zasadzie jestem tu drugi i ostatni dzień.  Zalał mnie potokiem słów, ale wynikła bardzo przyjemna spontaniczna rozmowa. Najpierw powiedział, że jest w Winnipegu służbowo i wcale mu się to miasto nie podoba i nie chce spędzać sam niedzieli i czy może nie miałabym ochoty wybrać się z nim na obiad. On stawia, gdziekolwiek sobie zażyczę. On dowiedział się o celu mojej podróży, po czym opowiedział o swojej wyprawie życia, gdy był jeszcze małym gnojkiem. Diego (kolejny już na mojej drodze) jest Kolumbijczykiem i mając 17 lat wziął swój plecak i ruszył w drogę z Kolumbii do Meksyku na piechotę. Kawał drogi, mnóstwo niebezpiecznych miejsc i osób. Guerilla, kartele narkotykowe. Trzeba przyznać, że był bardzo zuchwały i odważny decydując się na taki krok. Granice przekraczał nielegalnie i gdy zatrzymano, go w Meksyku i zauważono brak odpowiednich stempli w paszporcie trafił do więzienia. Był jednak wciąż nieletni więc po prostu deportowano go pierwszym samolotem.
Uznałam, że obiad z tym ciekawym człowiekiem  może być interesujący. Uznałam, ze poświęcę mu jakąś godzinkę, max dwie. Spędziliśmy jednak razem całe popołudnie. Nie ma dla mnie wielkiego znaczenia, że oświadczał mi się kilkakrotnie, to pewnie element jego latynoskiego temperamentu. Diego już od 14 lat mieszka w Kanadzie, jest architektem w Toronto. Nie mam wyrzutów sumienia, gdy ktoś za mnie płaci, jeśli oświadcza, ze firma w której pracuje pokrywa wszelkie koszty.
Kolejny Diego na mojej trasie

To mi się spodobało szczególnie
Kolejny dzień to rozstanie z Twelve Tribes. Zjawiłam się trochę spóźniona na poranną modlitwę, ale chciałam skończyć prezent dla nich. Narysowałam widok z Karkonoszy, żeby przypominał im, że gościli, kiedyś taką dziewczynę z Polski i jednego chłopczyka z ich wielkiej rodziny, któremu zrobiłam urocze zdjęcie. Słowo, które rano rozważali tyczyło się gościnności. Ośmieliłam się zatem podzielić się z nimi swoimi wrażeniami. Rozpłakałam się tam ze wzruszenia. Moje słowa poruszyły jakąś strunę w sercu jednego z braci, któremu przypomniała się jego historia. Podzielił się nią ze wszystkimi i po chwili też miał łzy w oczach. Poprosiłam ich jeszcze o wspólne zdjęcie. Zaopatrzyli mnie na drogę w owoce i ciasto, a także pyszną Yerba Mate, którą sobie teraz codziennie popijam. Diego zaproponował, że rano podwiezie mnie gdzie trzeba. Więc gdy tylko skończyłam się pakować, już czekał pod domem. Jemu również dali herbatę i przywitali go z właściwą sobie gościnnością.
Nie chciał mnie puszczać w tę drogę, ale już takie to życie jest, że poznajemy kogoś i przychodzi taki czas, że trzeba się rozstać. Ważne tylko, żeby nie zamykać się na ludzi. Diego powiedział mi bardzo piękne zdanie. Zauważył, że sam doświadczył w życiu wiele dobra. Dziś stara się spłacać ten dług. Powiedział, że prawdopodobnie dlatego tak dobrze mu się wiedzie, aby mógł pomagać innym. Bóg mu błogosławi. To było piękne i zostanie w mojej pamięci na długo.
Wspólne zdjęcie z częścią wielkiej rodziny.
 Oczywiście nie czekałam długo na transport. Już po kilku minutach jechał z pewnym żołnierzem drogą nr 16, czyli drogą do Saskatoon, bo on akurat zmierzał w  tę stronę. Pomyślałam, że wysiądę w Dafoe i skoczę sobie do Poorman Indian Reserve, który jest już nieopodal. Nie przewidziałam jednak, że dotrę tam około 16. Nie jest to czas na wycieczki do rezerwatu, do którego prowadzi tylko szutrowa droga. Ruszyłam więc dalej do Regina. Łapiąc stopa w tym miejscu, gdzie nie było nawet żadnej miejscowości, tylko rozwidlenie dróg czułam, ze jestem teraz w środku czegoś przeogromnego, że to nie jest kraj jak wiele innych. Że nie dotrę tu nigdzie na piechotę, bo musiałabym wędrować miesiącami. Moje rozmyślenia przerwał kolejny kierowca. Justin - trucker. Mój plecak jechał więc przyczepiony do wielkiej lawety ciężarówki. Gdy tylko się zatrzymał, jak spod ziemi pojawiła się policja. Wcześniej w ogóle nie było tam ruchu, a oni nie mieli się gdzie ukryć, bo nie było tam drzew. Nie mieli jednak pretensji o autostop, a jedynie o nieprzepisowe zatrzymanie. Ruszyliśmy. Jechaliśmy razem tylko 150 km, a szkoda. Bo uśmiałam się, aż mnie bolał brzuch. Justin ma zaledwie 27 lat, a dwa lata swego życia spędził mieszkając w Nowej Zelandii. Jako kierowca ciężarówki nie mógł mnie wozić nigdzie po mieście, bo w samochodzie jest zamontowany GPS, ale właśnie kończył pracę, więc pojechał tylko po swój samochód, a ja zaczekałam pół godzinki w McDonaldzie.
Widoki z prerii

Jestem pewna, że mój Anioł Stróż jest sportowcem.

Pola rzepaku.
 Z Justinem dojechałam do domu mojego hosta przy 14 Alei. Nicolas co prawda zapomniał, że ma gościa, ale na szczęście był w mieszkaniu. Mieszkano ma niewielkie, trochę zabałaganione, ale czułam się u niego bardzo swobodnie. Okazało się, że pracuje w organizacji, która pomaga tutaj rdzennej ludności i stara się ją jakoś aktywizować, zawodowo.Długo rozmawialiśmy na temat Indian. Jakieś pół nocy, nim zasnęliśmy.
Nazajutrz wybrałam się do położonego zaledwie dwie przecznice dalej Royal Sakatchewan Museum. Pozytywne zaskoczenie - wstęp jest bezpłatny, a muzeum fantastyczne. Ciekawe porywające i można tam spędzić ładnych kilka godzin. Pewnie siedziałabym tam dłużej gdybym na pierwszą nie była umówiona w pracy Nicka z Shoan - kobietą z plemienia Cree, która prowadzi tam warsztaty w rękodzieła. Miałam okazję w nich uczestniczyć, co było dla mnie czystą przyjemnością. Wykonałam swój własny zegar ścienny ze skóry, na którym namalowałam orła. Wymagało to trochę pracy, ale efekt był satysfakcjonujący.
Wilczki w Royal Saskatchewan Museum

Niezwykle udane rekonstrukcje z muzeum w Regina

Antylopy, których całe stada spotkałam później na preriach.

Galeria dotycząca First Nations

Śliczne dzieciaki, które nie przestawały krzyczeć przy pracy, ale bardzo chętnie pozowały do zdjęć.


Shaon przymierzająca elementy stroju do tańca PowWow. W życiu bym nie powiedziała, że ta piękna kobieta, wyglądająca na maksymalnie 30 lat jest już babcią. 
 Miałam też niebywałą okazją zobaczyć jak wyglądają tradycyjne kobiece stroje do tańca PowWow. Dowiedziałam się, zę kobiety mają trzy rodzaje tańca: Jingle, Traditional i Fancy. Mężczyźni zaś 4 rodzaje: Traditional, Fancy, Chicken i Grass Dance. Więcej informacji mam nadzieję znaleźć już osobiście na jakimś PowWow. Choć w tej podróży nie mam szczęścia by na jakiś trafić.
Mary ubrana w tradycyjny kobiecy strój do tańca. Brak tylko mokasynów

Zegar, który udało mi się wykonać podczas warsztatów.
 Moim kolejnym celem były miejsca położone w obszarze Big Muddy Valley o których dowiedziałam się od Nicka, ale o których wiedziałam też wcześniej, bo przypominam siebie referat na archeologii dotyczący kamiennych kształtów z obszaru prowincji Saskatchewan i stanu Montana, który przygotowywałam na drugim lub trzecim roku studiów. Zaczęłam więc łapać stopa po wydostaniu się z miasta.
Pierwszy był mężczyzna, który 20 lat swego życia spędził w Arktyce, ucząc Inuitów nauk ścisłych. Sam zaś nauczył się przetrwania w ekstremalnych warunkach. Polowania na foki i wieloryby. Zdarzało mu się sypiać w namiocie na śniegu, gdzie wszędzie wkoło kręciły się niedźwiedzie polarne. Lubimy takie historie, nie?
.
I znów na preriach
 Kolejny człowiek to Elfie. Miałam z nim przejechać zaledwie kilka kilometrów, by z Odema dotrzeć do drogi nr 34. Zmieniłam jednak plany, gdy okazało się, że zmierza w stronę Cypress Hills. Miejsca o którym słyszałam wiele dobrego. Są to góry prerii. Zaproponował, że podwiezie mnie do Eastend, miejsca gdzie znajduje się świetne muzeum dinozaurów. Bowiem tereny te są Mekką paleontologów. W samym muzeum znajduje się kompletny szkielet Tyranozaura i czaszka Triceratopsa, znajdziemy tam również wiele mniejszych skamielin, co ciekawe, wszystkiego można dotknąć. Przez szybę możemy też zobaczyć laboratorium paleontologiczne.
Mój dobroczyńca w T.Rex Centre w Eastend
 Po wizycie w muzeum mieliśmy się już rozstać, ale Elfie widząc jak jest gorąco i że zbierają się na horyzoncie chmury burzowe, zaproponował, żebym przenocowała w hotelu. Hmm... trochę nie bardzo mnie na to stać - pomyślałam - "Firma za wszystko płaci" - dodał - "Wynajmę Ci oddzielny pokój". Widać było, że przejął się moim tułaczym losem. Zgodziłam się, w sumie była to propozycja nie do odrzucenia. Powiedział, ze następnego dnia podwiezie mnie do Cypress Hills. Musieliśmy się jeszcze przejechać na platformę wiertniczą firmy Black Diamond dla której pracuje, bo miał służbowe sprawy do załatwienia, a później pojechaliśmy do Swift Current do hotelu. Okazało się, że nie ma już wolnych pokoju, ale w jego pokoju są dwa wielgachne łóżka. Zapaliła mi się w głowie lampka, ale już nie było odwrotu. Elfie okazał się jednak fantastycznym człowiekiem, który potraktował mnie jak córkę. Wspomniał zresztą, ze chciałby, aby jego syn spotkał taką dziewczynę jak ja. ;)

Czy wiesz, że...
Rolnicy mający na swoich polach małe z pozoru platformy wiertnicze, które wyglądają jak młoty giganty, a nazywają się Pump Jack, mają z takiego urządzenia miesięczny dochód 70 tys. $. Chyba czas się tu zapoznać z jakimś farmerem. :P
Tak się tu zarabia.

Mój plecak skończył jako wielka kula kurzu.

Platforma wiertnicza firmy Black Diamond

Unoszące się nad prerią burzowe chmury.

Wygodne łóżeczko w hotelu 
Kolejne dni to camping na terenie Parku Cypruss Hills. Trochę leniwy czas, taki mały survival nadszedł czas by pozjadać trochę tego balastu, który noszę w plecaku. Pierwsze użycie namiotu, który okazuje się być bardzo wygodny dla jednej osoby. nie wiem jak z wodoodpornością, ale moskitiera jest daleko od tropiku, więc powinno być dobrze. Po południu wybrałam się tu na punkty widokowe. Tylko na to czekałam - widok z góry na prerie był bajeczny. Czułam się jak Król Lew stojący na skale. Bomba. Z drugiej strony szła już burza (ale nie doszła), więc widoki były obłędne i robiły kolosalne wrażenie. Do wspomnianego miejsca szłam ponad 5 km przez "Teksas"- krainę, gdzie swobodnie pasły się krowy i ... byki, jak się później okazało. Krowy były przerażone widokiem czegoś dwunogiego (a nie czterokołowego) i wszczynały alarm kiedy je mijałam. Chowały się w lesie. Czarne krowy biegające po ciemnym lesie wyglądają jak niedźwiedzie. Słyszałam jednak, ze w tym regionie nie ma niedźwiedzi. Zdarzają się cougary i wilki, jak się dowiedziałam od myśliwych z którymi później wracałam. W drodze powrotnej widziałam tez wielką sowę. Pytałam wiec panów jak się zachować w przypadku spotkania, któregokolwiek ze wspomnianych zwierząt. Powiedzieli, że zachowywać się głośno i wyglądać na dużego. To da się zrobić, bo śpiewałam przez całą drogę, a jak rozłożę chustę wyglądam jak wielki ptak. W drodze powrotnej widzieliśmy też idącego po drodze byka - miałam szczęście nie spotkać go wcześniej, bo prawdopodobnie jest mniej przyjazny niż krowy, czy czy cielęta.
Jeśli się wpatrzycie, to na wzgórzu dostrzeżecie napis Eastend.

Moje maleństwo, wyglądało biednie przy wielkich camperach.

Najładniejszy szczurek świata.

Samowyzwalacz daje radę ;).

Trampki ponad preriami.

Droga w Cypruss Hills.

Kilka widoczków specjalnie dla Pagórki. :*

A z tyłu już nadchodziła burza.

Mimo zjawiskowych chmur i piorunów do mnie nie dotarła.

W moim magicznym domu, w świetle najlepszej latarki pod słońcem. :)

1 komentarz:

  1. Angel, czasami czytając Twoje posty, czuję się jakbym była na jakimś mega ciekawym wykładzie :D i w ogóle bomba, że możesz "dotknąć" czegoś o czym się uczyłaś.

    Na zdjęciu naprawdę szczur? Dziwne to co powiem, ale rzeczywiście uroczy :D
    PS. wzmianka o Królu Lwie <3

    OdpowiedzUsuń