wtorek, 5 sierpnia 2014

Jeziora prerii

Tak, tak... na preriach są jeziora, w sumie jest ich nawet więcej niż w tamtym roku, bo wiosenne roztopy i obfite powodzie zrobiły swoje. W niektórych miejscach stoi woda głęboka nawet na metr, mimo, że słonko świeci od dawna. Rolnicy nie są wniebowzięci, ale już taka jest natura - nieubłagana.Ale nie o tych jeziorach chciałam mówić. Co się więc ze mną działo od kiedy opuściłam camping? Już spieszę z wyjaśnieniami.

Czas się zwijać
Pojechałam na camping, by trochę odpocząć od ludzi, od rozmów, wiem, że brzmi to absurdalnie, gdy mówi to taka gaduła jak ja, ale uwierzcie autostop jest cudowny, ale wymaga zaangażowania - wielu rozmów z ludźmi, przez cały czas podróży. Wiadomo, są i tacy z którymi przyjemnie jest pomilczeć, są tacy z którymi się milczy, choć wcale nie jest to przyjemne. Co człowiek, to historia. "Dużo człowieków = dużo historiów" :P
Ale chciałam trochę odpocząć od niekończących się rozmów. Camping nie był ku temu dobrym miejscem, bo otaczały mnie setki ludzi w camperach, w busach, pickapach z przyczepami, gigantycznych namiotach, przy których moje maleństwo wyglądało wprost żałośnie. Zdecydowałam, że w nosie mam co o mnie pomyślą - nie rozmawiam z nikim przez te dwa dni. Moi sąsiedzi mieli mnie pewnie za bufona - trudno.
Opuściłam więc to miejsce bez żalu, jakoś mnie nie zachwyciło -  to nie było coś czego szukałam.
Pierwszą, która zgarnęła mnie z drogi była Marny - miła pani, która od kilkunastu lat zajmuje się szkoleniem policji miejskiej w Calgary. Powiedziała mi o pewnej społeczności, która zamieszkuje te okolice. Są to Huteryci - odłam chrześciajan, który jest całkowicie pacyfistyczny i stara się być samowystarczalny. Podejrzewam, ze nie odcinają się jednak od cywilizacji, bowiem kilkoro z nich przewinęło mi się przed oczami w Tim Horton's (tutejszym najpopularniejszym fast foodzie).
Zrobiłam sobie długą przerwę w Swift Current - mieście, które już troszkę znałam - bowiem tu właśnie nocowałam w hotelu za ponad 100$. Przerwa na internet, kontakt z Polską, zakupy i dalej w drogę.

Statki prerii
Wiedziałam, że nie mogę dojechać tego dnia do Saskatoon, bo mój host wyjechał na weekend. Co tu zrobić? Co tu zrobić? Dobra! Zatrzymam się w jakieś miejscowości po drodze, popytam, rozbije namiot i rano ruszę do największego miasta prowincji. Z takim oto niezbyt wybitnym planem, wyciągnęłam rękę i uśmiechem obdarzałam mijających mnie kierowców. Już nie pierwszy raz zdarzyło się, że ktoś mnie minął, zreflektował się: "Nooo, chyba nie jest mordercą, ani gwałcicielem - może ją podrzucę" i zawrócił. Tym razem był to całkiem okazały Jeep. A za kierownicą Jeff. Gadka-szmatka, gdzie jadę, co robię, gdzie dziś się zatrzymuje, czy jadłam coś dzisiaj (czy ja na prawdę tak bidnie wyglądam???)  i kolejna propozycja: "Mam łódź na jeziorze (czy raczej rzece) Saskatchewan - jeśli nie masz gdzie dziś spać, to powinno się tam znaleźć trochę miejsca". Słuchajcie: bajka!
Pomyślałam - hmm łódź - pewnie najwyżej jakaś ciasna żaglówka i znając życie będę spała na zewnątrz na pokładzie. Ma być impreza, mają przyjść koledzy i uff... też jakieś koleżanki. Ale dobra, wchodzę w to.
No cóż, nie pierwszy raz rzeczywistość mnie zaskoczyła. Ta Kanada to jakieś jedno wielkie pasmo niespodzianek. Łódź okazała się wielka, z w pełni wyposażoną w jedzenie i wszelkie trunki kuchnią (mniami:)), z łazienką dwoma sypialniami, na dachu-tarasie też były kanapy, znalazła się też zjeżdżalnia - prosto za burtę. Ooooh! Miodzio! Wieczorem grill, zapoznanie się z kolejnymi interesującymi ludźmi. W porcie, właściciele łodzi to przede wszystkim osoby zatrudnione w przemyśle związanym z wydobyciem i przetwórstwem ropy jak też rolnicy, których pola przeważnie są roponośne.
Kiedy słucham jak mądrze zorganizowane jest kanadyjskie prawo, gdzie wszystko co znajdziesz na swojej ziemi jest twoją własnością, gdzie państwo "nie wsadza nosa w nie swoje sprawy" i nie pragnie za wszelką cenę ograniczyć twojej wolności, kiedy porównuje to z naszym kochanym krajem, to nóż mi się w kieszeni otwiera, a konkretnie to nawet dwa noże. Nikt, nie stara się sterować gospodarką. Rząd pozwala jej rozwijać się własnym tempem. Saskatchewan to prowincja o najmniejszym bezrobociu. Jeśli nie pracujesz - nikt cię tu nie szanuje, bo o pracę tutaj nie trudno - jeśli tylko się chce pracować.
Cowboy'e zawsze mi się kojarzyli z silnymi mężczyznami, którzy łapią krowy na lasso, chodzą w kowbojskich butach, jeansach, koszulach w kratę i kapeluszach, stukając ostrogami, ewentualnie jeżdżą konno lub pickupem przy akompaniamencie muzyki country. Wszystko w tym wizerunku z mojej wyobraźni jest prawdą. Są to ludzie, którzy są bardzo silni, których życie niesamowicie doświadcza, bo zimy tu są bardzo surowe i trzeba wiele pokory i siły, by je przetrwać.
Jeff, mój kolejny dobroczyńca nie jest cowboyem, a co ciekawe pracuje dla przedsiębiorstwa Black Diamond, czyli tej samej firmy dla której pracuje Elfie (patrz poprzedni wpis) firma jest zamożna - praca nie jest lekka, ale bardzo intratna i warunki jakie zapewnia pracownikom są bardzo korzystne.

Nowoczesna drakkara. Malowanie ma nawiązywać do sag wikingów, Jeff bowiem pochodzi z Norwegii.

Piękny piesek imieniem Ceylon.


Wędrując między kaktusami
Spędziłam na łodzi świetny czas, uznałam że zostanę jeszcze trochę kolejnego dnia by wybrać się na trekking w tymże parku prowincjonalnym. Przekroczyłam więc rzekę-jezioro, popływałam w bajecznie odświeżającej wodzie i poszłam żwawym krokiem w jeszcze mokrych ciuchach, bo uznałam że wszystko wyschnie na mnie - więc tylko wciągnęłam szorty na strój kąpielowy, zarzuciłam szal w jelenie na plecy i ramiona i powędrowałam na najwyższe widoczne w okolicy wzgórze. Najwyższe, nie znaczy wysokie. Ale przy tej temperaturze, w bezdrzewnym terenie, wędrując pomiędzy kaktusami, łatwo się zmęczyć. Będąc na szczycie czułam lekkie zawroty głowy, ale ciepełko robi swoje.  Dbam jednak o siebie, nie spaliłam się za bardzo, unikam sytuacji tego typu, bo nie mają tu kefirków w sklepie. Po powrocie na statek kolejna kąpiel, pakowanie i znów w drogę.




RCMP
To kanadyjska policja. Do tej pory za wiele nie miałam tu do czynienia z policją. A tej niedzieli proszę bardzo - pierwszy samochód to radiowóz. Stałam sobie spokojnie przy tej drodze pośrodku niczego, kiedy z przeciwka nadjechał radiowóz na sygnale, zatrzymał jakiś pojazd tuż koło mnie, prawdopodobnie wlepili mu mandat, nie wnikałam. Kiedy tamten odjechał panowie policjanci zawrócili i podjechali do mnie. Zaczęliśmy sobie kulturalnie rozmawiać. Dla pewności zapytałam, czy podróżowanie na stopa w tej prowincji aby na pewno jest legalne. Okazało się że, prawo tego nie zabrania. Panowie jednak drążyli temat, ja tak podchodziłam do sprawy trochę nieufnie, bo już kiedyś zarobiłam mandat za autostop w Polsce, wolałaby nie powielać tego błędu.
Obydwaj panowie Scott i Tim bardzo zainteresowali się moją historią. Poruszała ona zwłaszcza Scotta, bo ma córkę w podobnym wieku i nie wyobraża sobie puścić jej w autostopową samotną podróż na drugi koniec globu. Okazali się na tyle opiekuńczy, że podwieźli mnie do najbliższego miasta, dali swoje wizytówki i kazali dzwonić w razie jakichkolwiek problemów, a także napisać maila gdy już bezpiecznie wrócę do domu. Chcieli ponadto bym zadzwoniła z komisariatu do rodziców (w Polsce była jednak 4 rano, więc postanowiłam z tym zaczekać), ale nie wiem czy to tak dobrze: "Mamo, tato, dzwonię o was z kanadyjskiego komisariatu". Uznałam, że zaczekam z tym newsem kilka godzin.
Później z łatwością dostałam się do Saskatoon, gdzie mój host już na mnie czekał.

Western Development Museum 
Jakiś ogromny budynek -  ni to hangar ni to stodoła, a to muzeum. Powiedziałabym, że to muzeum rolnictwa, bo z uwagi na charakter regionu wszystko się wokół tego kręciło. Na początku bardzo się zawiodłam. Pierwsza wystawa to zrekonstruowana dziewiętnastowieczna ulica z całym wyposażeniem w budynkach użyteczności publicznej, mówiąc szczerze - trochę lipna i strasznie plastikowa. Za dużo plastiku za mało informacji. Nic z tej wystawy nie wyniosłam.
Później zaczynają się młodsze wystawy o pociągach o rolnictwie na przełomie lat, o pojazdach z tego obszaru i to już zaczyna być fascynujące i wnosi coś do wiedzy widza. Jest tam co nieco na temat First Nations, ale są to jakieś szczątkowe informacje, które wiele nam nie mówią.
Czego ja się dowiedziałam w tym muzeum?
Uświadomiłam sobie jak wyglądała emigracja pierwszych osadników Kanady w te tereny, jak trudny był ich start gdy mieszkali tu w brudnych półziemiankach, które lepiej zabezpieczały przed chłodem niż zwykłe chaty, które ściany miały uszczelniane gliną z sianem i innymi spoiwami tego typu. Przyjechać tu oswoić prerię, przyzwyczaić się do surowych warunków do odległości, wybudować wszystko od zera, przegonić Indian z tych ziemi. Takie zabiegi podejmowano, by uzyskać dzisiejszy kształt tego lądu. Absolutnie nie obwiniam tu prywatnych osób, którym zależało po prostu na szczęściu rodziny z dala od wojen. Na początku nie było łatwo, lata trzydzieste, które w Polsce były złotym wiekiem rozkwitu - na preriach przyniosły katastrofę ekologiczną. Wszytko wyschło na wiór, nie było czego uprawiać, a uprawy nie miały sensu, bo pierwsza lepsza burza piaskowa, zwiewała wszystko. Trwało to przez kilka lat na obszarach Manitoby, Saskatchewan i Alberty. Piach, kurz wdzierał się do domów wszystkimi otworami, ludzie podczas upałów zawieszali w oknach szczelnie mokre szmaty, wiele osób zmarło z wycieńczenia, czy przez pylicę. Aż ciężko sobie wyobrazić, życie w takich warunkach. Jednak osadnicy nie opuścili swoich siedzib, przetrwali lata kryzysu i z nowym zapałem, choc zmęczeni doświadczeniami, wzięli się do budowania potęgi tego regionu.
Dobrym podsumowaniem tego preriowego posta będzie taki oto cytat:

"Gdyby życie nie gryzło, umierałbyś z nudów. Daj się kąsać i sam też wgryzaj się w świat, aż do połamania zębów. Oto sekret dobrego życia nie tylko na prerii. (...) Oczywiście można też całe życie unikać kłopotów, uciekać, uchylać się, zabezpieczać, nie wchodzić w konflikty, można, owszem, można całe życie być tchórzem... tylko co to za życie? Życie powinno zawierać przeżycia: przeżyłem to, przeżyłem tamto, myślałem, że nie przeżyję, ale jakoś dałem radę." ;-)))))
Wojciech Cejrowski, Wyspa na prerii


Można sobie w muzeum zrobić takie oto zdjęcie.

Rusell wygląda jakby planował napad na ten bank.

Mój piękny Plymonth Fury, rocznik '60

I do tego jeszcze Buick - czułam się jak w książce Stephena Kinga

1 komentarz:

  1. Dokładnie rozumiem to, że czasami trzeba odpocząć od ludzi i pobyć trochę ze sobą :)

    hahah Angela ale ten mandat w Polsce to jest coś co zapamiętasz na całe życie, a i tak dali nam najniższy wymiar kary:P

    Dzięki za cytat :)

    OdpowiedzUsuń